poniedziałek, 24 lutego 2014

Sushi Atelier - Warszawa Wilanów


Sushi Atelier


W ten weekend postanowiliśmy zakosztować smaków Dalekiego Wschodu. W temacie jedzenia jesteśmy bardzo wybredni i naprawdę ciężko nam dogodzić. Już wybór lokalu stał się problematyczny. Ostatnimi czasy w Warszawie restauracje sushi otwierane są na każdym kroku. Są jak kebaby, tylko droższe i niby zdrowsze. Niestety kilkukrotnie sparzyłem się już ich jakością, co mój żołądek musiał odchorować. Do każdego nowego lokalu z azjatyckimi przysmakami podchodzę bardzo sceptycznie i sam się zdziwiłem, że wylądowaliśmy w Sushi Atelier.

Zanim przejdziemy do oceny samego miejsca, chciałem zaznaczyć, że doskonale rozumiem, jak bardzo smaki mogą się różnic. To co uznaję za rarytas, dla kogoś może być niewarte nadgryzienia. Aby jednak przybliżyć wam to, co ja sam uważam za dobrą restaurację, podzielę się moją osobistą skalą ocen. Restaurację oceniam w skali 1-10, gdzie w przypadku sushi 1 zdecydowanie zarezerwowałem dla Geisha Sushi (Św. Wincentego 93 lok. 4 - Warszawa), a 9 dla Sushi Sakana (Jana Moliera 4/6 - Warszawa). Przy ocenie biorę pod uwagę: wystrój i klimat restauracji, obsługę, ceny, no i oczywiście jedzenie. To co uważam za godne polecenia zaczyna sięod 7 punktów. Do tej pory, nie przyznałem jeszcze maksymalnej ilości punktów. 10 punktów zarezerwowałem dla czegoś, co mnie totalnie powali.

Restauracja Sushi Atelier mieści się przy ulicy Klimczaka 17 lok. 209 na Miasteczku Wilanów w Warszawie. Z okna podziwiać można największą w Polsce wyciskarkę do cytrusów, znaną także jako Świątynię Opatrzności Bożej. W okolicy nie znajdziemy innego sushi, jednak możemy posilić się zarówno w Subway, napić kawki w Coffe Haven, lub skosztować strawy w kilku innych mniejszych, lub większych jadłodajniach. Dlaczego akurat Sushi Atelier?


WYSTRÓJ/KLIMAT:


Wchodząc do restauracji witani jesteśmy konkretnym i spójnym klimatem. Nie ma miszmaszu w postaci <niby serwujemy sushi, ale mamy też sajgonki i schabowego>. Znajdujemy się w ciepłym lokalu, w kolorystyce czerwieni, czerni, z elementami zieleni. W tle leci muzyka przypominająca stację Chilli Zet i wszystko do siebie pasuje. W barwach dominujących w restauracji utrzymano nasze podstawki, serwetki, miseczki na sos sojowy i wiele innych drobiazgów. Pędy bambusa dodają uroku i delikatnie przełamują monotonie czerni i czerwieni. Gdyby nie pałeczki, które nie wyglądały na jednorazowe, nie znalazłbym niczego do czego mógłbym się przyczepić.



OCENA: 8/10

OBSŁUGA:


Na wejściu przywitała nas miła pani, zaprowadziła do stolika i podała menu. Dała nam czas na zastanowienie się, a potem pochwaliła mój wybór. Czego chcieć więcej? Posiłek dostaliśmy w ciągu 10 minut, wcześniej przyniesiono napoje. Obsługa nie była natarczywa, nie zauważyłem wymuszonego uśmiechu lub iskierki w oku świadczącej o tym, że coś w naszym jedzeniu zostało specjalnie dodane i będzie stanowiło powód do gromkich śmiechów, gdy już opuścimy lokal. Z minusów: mieliśmy wrażenie, że pani była jeszcze niedoświadczonym kelnerem; z jednej strony przez cały czas, gdy oddawaliśmy się przyjemności smaku, nie przeszkadzała nam, wymuszając pochwałę, w momencie gdy trzyma się w ustach kawał ryby. Z drugiej jednak, gdyby nas zapytano pod koniec o ewentualne kolejne zamówienie, na pewno domówiłbym jedną rolkę więcej. Nie żałuję, gdyż po paru minutach poczułem, że jednak najadłem się do syta, ale łakomstwo by przeważyło. Kolejnym minusem, były ciche słowne wiązanki, które dochodziły z kuchni. Zdaję sobie sprawę z istnienia konfliktów między kuchnią, a wydawką, czy salą, ale świadczy to o braku profesjonalizmu, szczególnie, gdy ma się jeden stolik to obsłużenia.

OCENA: 6/10



JEDZENIE:


Na koniec to, po co przyszliśmy do Sushi Atelier. SUSHI!!!

Najbardziej zdziwiło mnie, że jedzenie było dobre. Spodziewałem się kolejnego sushi jakich pełno teraz w Stolicy, jednak po wybraniu jednego z zestawów, dzięki któremu napełniłem swój brzuch, a i mogłem spróbować różnorodności serwowanych przez restaurację rarytasów, wyszedłem z uśmiechem na ustach. Co jednak dla mnie najważniejsze, żołądek pozostał na swoim miejscu, a kiszki nie ostrzegały o nadchodzących rewolucjach. Przy tak silnej mieszance składników, które powodować mogą sensacje, jak to się ma w przypadku sushi, jestem pod wrażeniem.

Zmówiliśmy zestaw za 79 zł, w którym znajdowały się 4 rolki podzielone na 6 sztuk każda. Wydawało nam się to najrozsądniejsze, gdyż osobno przekroczylibyśmy tą kwotę, a dało nam to możliwość zapoznania się z kilkoma rożnymi smakami maków. Zjedliśmy więc maślaną, pieczonego łososia, krewetkę i halibuta w tempurze. Każdy mak miał swój własny smak i konsystencję. Kawałki nie rozpadały się i bardzo szybko znikały z okrągłego półmiska, na którym zostały podane. Zestaw wyglądał apetycznie i do ostatniego kawałka me podniebienie było rade.

Jeśli chodzi o ceny, to nie dobiegają one od Warszawskich standardów. Średnio rolka kosztuje około 30 złotych, ale są za to normalnej wielkości i grubości. Nie mamy tu do czynienia z mikroskopijnymi kawałeczkami, które w menu zwiększają sztucznie ilość oferowanego jedzenia. Restauracja oferuje też zniżki na poszczególnie produkty, w określone dni tygodnia. Przykładowo w poniedziałek można zaoszczędzić nawet 20% na rolce.



OCENA: 8/10

 

OCENA KOŃCOWA: 7.5/10

Reasumując: wszystko wyglądało świeżo, soczyście i smakowało tak jak powinno, imbir nie był zbyt słodki, czy mdły. Nasze brzuchy wyszły zadowolone i na pewno jeszcze wrócimy na rolkę czy dwie.

AK.

*zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony restauracji.

 

poniedziałek, 17 lutego 2014

Recenzja gry KILLZONE SHADOW FALL (PS4)


KILLZONE SHADOW FALL




W tym tygodniu mamy dla was recenzję jednego z pierwszych tytułów na konsolę PS4, jakim jest Killzone Shadow Fall. Samą konsolą zajmiemy się niedługo, gdy tylko lepiej się z nią zapoznamy. Pierwsze wrażenia są obiecujące.
Killzone Shadow Fall miało za zadanie utorować drogę do sukcesu nowej konsoli Sony’ego i wskazać kierunek w jakim podążać będą zmiany. Trailer promocyjny koncentrował się na kuszeniu powalającymi graficznymi osiągnięciami, ale też wyjątkowo dynamiczną akcji samej rozgrywki. Czy jednak były to czcze przechwałki? Zdania jak na razie są podzielone.
Grę otrzymaliśmy w piątek i około godziny 19 zasiedliśmy do pracy.
Poprzednie odsłony serii mnie osobiście nie powaliły, dlatego dość sceptycznie podszedłem do tematu. Poszły dwa dzbanki kawy, trzy paczki czipsów i butelka cydru. Godziny upływały spokojnie. Były chwile bardziej i mniej przyjemne, jednak z wybiciem godziny 7 sobotniego ranka, z satysfakcją pokiwaliśmy głowami i dając konsoli odpocząć poszliśmy na zasłużony spoczynek.

FABUŁA:




Fabuła Killzone opowiada o dalszych losach wojny pomiędzy ludźmi a Helghastami.
Intro wprowadza nas w obecny stan konfliktu. Rodzinna planeta Helgan, którzy do tej pory nie byli zbyt uprzejmymi sąsiadami, została zbombardowana niebieskim dziadostwem i stała się niezdatna do życia. Wydawałoby się więc, że ludzkość zwyciężyła i jest po sprawie. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn ludzie zawarli rozejm z pozostałymi przy życiu Helganami i zaprosili ich na swoją planetę, wysiedlając przy tym część jej mieszkańców.
Reasumując: mimo, że wygraliśmy wojnę, to oddaliśmy pół swojego domu pod władanie siłom wroga. Po kilku latach okazało się, że nasi nowi lokatorzy chcą więcej - wybucha więc konflikt. Zupełnie przypadkowo jesteśmy tym, co ludzkość ma najlepszego do zaoferowania, czyli niezłym kozakiem z otwartym barem na amunicję.
Dalszych szczegółów nie będziemy ujawniali, jednak muszę przyznać, że fabuła jest bardzo nierówna. Czasem nie pozwala iść spokojnie za potrzebą,  w innych momentach ciągnie się jak brazylijska telenowela.
Jeśli nie zniechęci was pierwszy rozdział, dacie radę dalej. Dzięki niemu wprawdzie wiemy, jak podskoczyć, czy kucnąć, jednak fabularnie kuleje niesamowicie, a pseudo-traumatyczne doświadczenia bohatera z dzieciństwa dostarczają tyle emocji, co transmisja z obrad sejmu.
OCENA 6/10

BOHATER:



Skoro o bohaterze mowa, to kilkanaście razy gra informuje nas dość brutalnie, że nazywamy się Lucas Kellan. Nie Kellan, nie Lucas tylko LUCAS KELLAN. Osobiście doświadczyliśmy tragicznych (ZIEW) konsekwencji wojny i po latach treningów i prób staliśmy się elitą oddziału Shadow Marshals. Dziwnie często nasz przełożony przypomina nam, jak bardzo zaszczycamy oddział swoja obecnością.
Kellan potrafi wiele. Jest ekspertem od każdego rodzaju broni, potrafi wziąć całe armie Helghastów na klatę i ratuje świat przed złem i występkiem. Nie potrafi jednak ciąć nożem i podskoczyć jednocześnie. Robi każde z osobna, jednak połączenie obu czynności jest ponad jego siły.
Jeśli mowa o jego brakach, to nie jest w stanie także wskoczyć na wiele lokalizacji. Znacznie ułatwiłoby to rozgrywkę lub stanowiło logiczną drogę z punktu A do punktu B. Twórcy gry postanowili że bohater musi stawić czoła meandrom przeznaczenia, które nie podlega zmianom. Dlatego, gdy próbowaliśmy wskoczyć na beczkę, blok skalny, czy kontener, udawało nam się to tylko wtedy, gdy pojawiał się komunikat WESPNIJ SIĘ. Jeśli nie, to sorry - taką mamy grę.
Z początku stanowiło to dla nas wyzwanie, jednak szybko przyzwyczailiśmy się do logiki gry i poszło łatwiej.
Główny bohater nie jest ani szczególnie dowcipny, ani patetyczny. Jego teksty są drętwe i nie potrafiłem się z nim utożsamiać. Powodem tego może być polskie tłumaczenie lub po prostu źle napisana postać. Idealny przykład talentu tłumacza stanowi moment, gdy dowiadujemy się, że na jednej ze stacji badawczych wybuchła epidemia. Oglądamy komunikat ze stacji, w którym gościu mówi, że "Wybuchła zaraza, ale się rozprzestrzenia". No jak się rozprzestrzenia to spoko, nie ma się czym przejmować. Z kolei nasz przełożony okazuje się być geniuszem. Widzi dostarczony plik w którym spisane są symbole Helghastów i informuje nas, że to szyfr Helghastów. Doooh.
Pozostali bohaterowie są znacznie ciekawsi. Każdy ma swój jasno określony cel, dobrze dobrany głos i w przeciwieństwie do bohatera zapadną w pamięć na kilka dni dłużej.

OCENA : 5/10

AKCJA:


Akcji jest tu dużo. Właściwie 95% to strzelanina, wybuchy i unikanie obiektów, z którymi spotkanie kończy się śmiercią.
Gra akcji pełną gębą i o to chodziło. Arsenał, jak mamy do dyspozycji, jest ciekawy i przede wszystkim użyteczny. Zabijamy wrogów z daleka lub z bliska, zależnie od upodobań. Niestety, po pierwszym wystrzale alarmujemy o swojej obecności wszystkich przeciwników w okolicy. Z rozpoznaniem ich nie mamy problemów. Twórcy gry ułatwili nam sprawę. Jeśli ktoś ma niebieskie dodatki, spoko luz, to przyjaciel. Jeśli wygląda złowieszczo, a oczy żarzą się czerwienią, to aplikujemy mu kulkę w łeb. Gdybym był Helghastem, to zamiast drogiej, ultra wypasionej technologii, użyłbym innego barwnika do szybek w goglach i BAM, po kłopocie. Nikt nie rozpozna, że jesteś tym złym.
Z nowości: bohater do dyspozycji otrzymuje Sówkę. Jest to latający robocik, który chętnie niesie pomoc. Loda nie zrobi, ale gdy trzeba, to dzięki niemu spuścimy się po linie, schowamy się za niebieską tarczą energetyczną, zhakujemy komputer wroga, czy dokonamy wybuchu energetycznego. Tego ostatniego użyłem chyba raz. Minusem jak dla mnie, jest (wywołujący potoki przekleństw) pomysł z falami wrogów. Często po pierwszej i drugiej fali nadchodzi trzecia i czwarta. Przypomina to gry z okolic pierwszej generacji konsol.
Plusem są za to eventy, w których wrzuceni jesteśmy w wir działania i na przykład strzelamy z lecącego pojazdu lub lecimy uwieszeni na linie, za krążącym nad miastem statkiem. Nie są one długie, ale dodają smaku. 

OCENA 6/10


WIZUALIZACJA:



Na sam koniec zostawiłem to co najlepsze. Grafika powala. Wbija w fotel i zostawia z wywalonym jęzorem. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Od wysokich detali, dopracowanych tekstur, przez imponujące pejzaże i klimatyczne lokacje. Kilka razy czułem delikatny ucisk w brzuchu i lęk wysokości przypominał o sobie.
Nie bez powodu wybrano Killzona, jako grę pokazową dla nowej generacji konsoli Sony’ego. Twórcy gry pod tym względem nie zawiedli i chwała im za to. Gdybym miał się czegoś przyczepić, to brak zbalansowania ogółu oprawy wizualnej. 90% graficznie powala, ale tuż obok tych cudów mamy płaskie i jednowymiarowe rozbryzgi krwi, czy elementy otoczenia jakby ktoś je zrobił w paincie.
Kolejnym małym minusem jest niewykorzystanie masy pracy jaką włożyli twórcy w lokalizacje. Mapy, po których się przedzieramy przypominają serie Dead Space, czy Alien. Są mroczne, tajemnicze i powalają klimatem. Z drugiej strony mamy wiele pomieszczeń, w których wieją pustką. Doświadczenie nakazuje, aby zawsze sprawdzić lewy korytarz, gdy główna droga prowadzi prawym. Tam jednak zwykle po prostu nic nie ma. Czuć niedosyt.

OCENA 9/10

OCENA KONCOWA : 6.5

Reasumując. Czas poświęcony grze Killzone uważam za niezmarnowany. Nie mogę  wypowiedzieć się odnośnie rozgrywki sieciowej, gdyż ta nie bardzo nas interesowała. Sprawdziliśmy jej dostępność, zginęliśmy kilka razy i na tym poprzestaliśmy. Było to nasze pierwsze doświadczenie z nowym dzieckiem Sony’ego i zdecydowanie chcemy więcej. Trzeba przyznać, że możliwości są ogromne. Dużymi krokami zbliżają się tytuły takie jak Thief, czy Infamous Second Son i jeśli będą dorównywały swoim poprzednikom, to akcjonariusze firmy mogą spać spokojnie. Dla nas oznacza to na pewno dużo dobrej zabawy.

AK.

*zdjęcia zapożyczone ze strony producenta.