KILLZONE SHADOW FALL
W tym tygodniu mamy dla was recenzję jednego z pierwszych tytułów na konsolę PS4, jakim jest Killzone Shadow Fall. Samą konsolą zajmiemy się niedługo, gdy tylko lepiej się z nią zapoznamy. Pierwsze wrażenia są obiecujące.
Killzone Shadow Fall miało za zadanie utorować drogę do sukcesu nowej konsoli Sony’ego i wskazać kierunek w jakim podążać będą
zmiany. Trailer promocyjny koncentrował się na kuszeniu powalającymi graficznymi
osiągnięciami, ale też wyjątkowo dynamiczną akcji samej rozgrywki. Czy jednak były to czcze
przechwałki? Zdania jak na razie są podzielone.
Grę otrzymaliśmy w piątek i około godziny 19 zasiedliśmy do
pracy.
Poprzednie odsłony serii mnie osobiście nie powaliły,
dlatego dość sceptycznie podszedłem do tematu. Poszły dwa dzbanki kawy,
trzy paczki czipsów i butelka cydru. Godziny upływały spokojnie. Były chwile bardziej i mniej
przyjemne, jednak z wybiciem godziny 7 sobotniego ranka, z
satysfakcją pokiwaliśmy głowami i dając konsoli odpocząć poszliśmy na zasłużony
spoczynek.
FABUŁA:
Fabuła Killzone opowiada o dalszych losach wojny pomiędzy ludźmi a Helghastami.
Intro wprowadza nas w obecny stan konfliktu. Rodzinna planeta Helgan, którzy do tej pory nie byli zbyt uprzejmymi sąsiadami, została
zbombardowana niebieskim dziadostwem i stała się niezdatna do życia.
Wydawałoby się więc, że ludzkość zwyciężyła i jest po sprawie. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn ludzie zawarli rozejm z pozostałymi przy życiu Helganami i
zaprosili ich na swoją planetę, wysiedlając przy tym część jej mieszkańców.
Reasumując: mimo, że wygraliśmy wojnę, to oddaliśmy pół swojego
domu pod władanie siłom wroga. Po kilku latach okazało się, że nasi nowi
lokatorzy chcą więcej - wybucha więc konflikt. Zupełnie przypadkowo jesteśmy tym, co ludzkość
ma najlepszego do zaoferowania, czyli niezłym kozakiem z
otwartym barem na amunicję.
Dalszych szczegółów nie będziemy ujawniali, jednak muszę przyznać,
że fabuła jest bardzo nierówna. Czasem nie pozwala iść spokojnie za potrzebą, w innych momentach ciągnie się jak brazylijska telenowela.
Jeśli nie zniechęci was pierwszy rozdział, dacie radę dalej. Dzięki
niemu wprawdzie wiemy, jak podskoczyć, czy kucnąć, jednak fabularnie kuleje
niesamowicie, a pseudo-traumatyczne doświadczenia bohatera z dzieciństwa
dostarczają tyle emocji, co transmisja z obrad sejmu.
OCENA 6/10
BOHATER:
Skoro o bohaterze mowa, to kilkanaście razy gra informuje nas
dość brutalnie, że nazywamy się Lucas Kellan. Nie Kellan, nie Lucas tylko LUCAS
KELLAN. Osobiście doświadczyliśmy tragicznych (ZIEW) konsekwencji wojny i po
latach treningów i prób staliśmy się elitą oddziału Shadow Marshals. Dziwnie
często nasz przełożony przypomina nam, jak bardzo zaszczycamy oddział swoja
obecnością.
Kellan potrafi wiele. Jest ekspertem od każdego rodzaju
broni, potrafi wziąć całe armie Helghastów na klatę i ratuje świat przed złem i
występkiem. Nie potrafi jednak ciąć nożem i podskoczyć jednocześnie. Robi każde
z osobna, jednak połączenie obu czynności jest ponad jego siły.
Jeśli mowa o jego brakach, to nie jest w stanie także
wskoczyć na wiele lokalizacji. Znacznie ułatwiłoby to rozgrywkę lub
stanowiło logiczną drogę z punktu A do punktu B. Twórcy gry postanowili że
bohater musi stawić czoła meandrom przeznaczenia, które nie podlega zmianom. Dlatego, gdy próbowaliśmy
wskoczyć na beczkę, blok skalny, czy kontener, udawało nam się to tylko wtedy, gdy
pojawiał się komunikat WESPNIJ SIĘ. Jeśli nie, to sorry - taką
mamy grę.
Z początku stanowiło to dla nas wyzwanie, jednak szybko
przyzwyczailiśmy się do logiki gry i poszło łatwiej.
Główny bohater nie jest ani szczególnie dowcipny, ani
patetyczny. Jego teksty są drętwe i nie potrafiłem się z nim utożsamiać. Powodem
tego może być polskie tłumaczenie lub po prostu źle napisana postać. Idealny
przykład talentu tłumacza stanowi moment, gdy dowiadujemy się, że na jednej ze stacji badawczych
wybuchła epidemia. Oglądamy komunikat ze stacji, w którym gościu mówi, że
"Wybuchła zaraza, ale się rozprzestrzenia". No jak się rozprzestrzenia to spoko, nie ma się czym przejmować. Z kolei nasz przełożony okazuje się być geniuszem. Widzi
dostarczony plik w którym spisane są symbole Helghastów i informuje nas, że to
szyfr Helghastów. Doooh.
Pozostali bohaterowie są znacznie ciekawsi. Każdy ma swój
jasno określony cel, dobrze dobrany głos i w przeciwieństwie do bohatera
zapadną w pamięć na kilka dni dłużej.
OCENA : 5/10
AKCJA:
Akcji jest tu dużo. Właściwie 95% to strzelanina, wybuchy i unikanie
obiektów, z którymi spotkanie kończy się śmiercią.
Gra akcji pełną gębą i o to chodziło. Arsenał, jak mamy do
dyspozycji, jest ciekawy i przede wszystkim użyteczny. Zabijamy wrogów z daleka
lub z bliska, zależnie od upodobań. Niestety, po pierwszym wystrzale
alarmujemy o swojej obecności wszystkich przeciwników w okolicy. Z rozpoznaniem ich nie
mamy problemów. Twórcy gry ułatwili nam sprawę. Jeśli ktoś ma niebieskie dodatki, spoko luz, to przyjaciel. Jeśli wygląda złowieszczo, a oczy żarzą się
czerwienią, to aplikujemy mu kulkę w łeb. Gdybym był Helghastem, to zamiast
drogiej, ultra wypasionej technologii, użyłbym innego barwnika do szybek w
goglach i BAM, po kłopocie. Nikt nie rozpozna, że jesteś tym złym.
Z nowości: bohater do dyspozycji otrzymuje Sówkę. Jest to
latający robocik, który chętnie niesie pomoc. Loda nie zrobi, ale gdy trzeba,
to dzięki niemu spuścimy się po linie, schowamy się za niebieską tarczą energetyczną, zhakujemy
komputer wroga, czy dokonamy wybuchu energetycznego. Tego ostatniego użyłem
chyba raz. Minusem jak dla mnie, jest (wywołujący potoki przekleństw) pomysł z
falami wrogów. Często po pierwszej i drugiej fali nadchodzi trzecia i czwarta.
Przypomina to gry z okolic pierwszej generacji konsol.
Plusem są za to eventy, w których wrzuceni jesteśmy w wir
działania i na przykład strzelamy z lecącego pojazdu lub lecimy uwieszeni na linie, za
krążącym nad miastem statkiem. Nie są one długie, ale dodają smaku.
OCENA 6/10
WIZUALIZACJA:
Na sam koniec zostawiłem to co najlepsze. Grafika powala.
Wbija w fotel i zostawia z wywalonym jęzorem. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Od wysokich detali, dopracowanych tekstur, przez imponujące pejzaże i
klimatyczne lokacje. Kilka razy czułem delikatny ucisk w brzuchu i lęk
wysokości przypominał o sobie.
Nie bez powodu wybrano Killzona, jako grę pokazową dla nowej
generacji konsoli Sony’ego. Twórcy gry pod tym względem nie zawiedli i chwała
im za to. Gdybym miał się czegoś przyczepić, to brak zbalansowania ogółu oprawy
wizualnej. 90% graficznie powala, ale tuż obok tych cudów mamy płaskie i
jednowymiarowe rozbryzgi krwi, czy elementy otoczenia jakby ktoś je zrobił w
paincie.
Kolejnym małym minusem jest niewykorzystanie masy pracy jaką
włożyli twórcy w lokalizacje. Mapy, po których się przedzieramy przypominają
serie Dead Space, czy Alien. Są mroczne, tajemnicze i powalają klimatem. Z
drugiej strony mamy wiele pomieszczeń, w których wieją pustką. Doświadczenie
nakazuje, aby zawsze sprawdzić lewy korytarz, gdy główna droga prowadzi prawym.
Tam jednak zwykle po prostu nic nie ma. Czuć niedosyt.
OCENA 9/10
OCENA KONCOWA : 6.5
Reasumując. Czas poświęcony grze Killzone uważam za niezmarnowany. Nie mogę wypowiedzieć się odnośnie rozgrywki sieciowej, gdyż ta nie
bardzo nas interesowała. Sprawdziliśmy jej dostępność, zginęliśmy kilka razy i
na tym poprzestaliśmy. Było to nasze pierwsze doświadczenie z nowym dzieckiem
Sony’ego i zdecydowanie chcemy więcej.
Trzeba przyznać, że możliwości są ogromne. Dużymi krokami zbliżają się tytuły
takie jak Thief, czy Infamous Second Son i jeśli będą dorównywały swoim poprzednikom, to
akcjonariusze firmy mogą spać spokojnie. Dla nas oznacza to na pewno dużo dobrej zabawy.
AK.
*zdjęcia zapożyczone ze strony producenta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz