poniedziałek, 31 marca 2014

Piwko, piwusio, piweczko...LWÓWEK


Piwko, piwusio, piweczko...
LWÓWEK.
 
 
 

W ten weekend czekało nas dużo mozolnej pracy przy skręcaniu mebli. Ponieważ praca uszlachetnia, a trzeba się nawadniać, postanowiliśmy połączyć przyjemne z pożytecznym. Tak też powstał kolejny ranking. Tym razem chcieliśmy spróbować czegoś lżejszego i bardziej...naturalnego. Wybór padł na produkty Browaru z Lwówka Śląskiego.

 

Browar w Lwówku Śląskim jest produkowany od około 300 lat. Nie jest to oczywiście ta sama receptura. Samo przedsiębiorstwo miało tylu właścicieli, że niewiele przetrwało z tradycji. Ta natomiast nie była podobno chwalebna. Początkowo piwo produkowane w Lwówku było bardzo marnej jakości, a my postanowiliśmy się przekonać, czy coś w tym temacie się zmieniło.

Browar produkuje kilka rodzajów piwa. Skierowane są dla potencjalnie jak największego grona odbiorców. Znajdzie tu coś dla siebie każdy piwolub. Od słodkich smaczków dla poczatkujących w tym temacie lub pań pijących piwko z soczkiem, po prawdziwych twardzieli, pijących gorzkie, wykręcające mordy wyroby.

Do degustacji kolejny raz zasiadła nasza trójca. Nasza lejdi Mari - lubująca się w pilsach, nienawidząca pszenicznych i marząca o pokoju na ziemi. Kodziu - człowiek, który spojrzeniem sprawia, że meble same się skręcają. Ze wszystkich piw najbardziej lubiący łychę z colą. Na koniec ja. Gdyby nie piwa regionalne, to pewnie w życiu nie wziąłbym już tego świństwa do ręki. Osoby z mojego rocznika mogą pamiętać czasy, kiedy Lech, czy Żywiec były naprawdę dobrymi piwami. Nie były tak gazowane, nie waliły kwasem i z przyjemnością zamawiało się kolejne. Niestety im bardziej popularny robił się dany trunek, tym bardziej producenci go psuli. Przykre, ale w dzisiejszych czasach normalne. Dlatego też sięgamy po piwa regionalne w nadziei, że jeszcze gdzieś jest ten smak i orzeźwienie, a nie tylko kwach i kwach.

Do degustacji podeszliśmy nader profesjonalnie. Ocenialiśmy pierwszy łyk, zawartość gazu w napoju, posmak i zapach. Ewentualne komentarze, są naturalnym ujściem emocji podczas spożycia. Skala ocen to od 0-5. Gdzie pięć to super wypas, a 0 to totalnie dno lub brak (w przypadku intensywności gazowania).
 
 
LWÓWEK BELG:
OD PRODUCENTA: Lwówek Belg to piwo górnej fermentacji w stylu belgijskiego pale ale. Piwo zawiera 4,2% obj. alkoholu przy 13,0 % wag. ekstraktu. Jest filtrowane, posiada barwę miedziano - herbacianą. Po przelaniu butelki pojawia się stabilna, kremowa piana. Profil aromatyczny składa się z wyczuwalnych słodkich, suszonych owoców z delikatną nutą chmielu w tle. Piwo jest zbalansowane – wyczuwalne nuty słodów karmelowych ze szlachetną goryczką miło pobudzają kubki smakowe. Lwówek Belg jest pasteryzowany.

ODE MNIE:  Są piwa z wyczuwalną goryczką, które wnoszą coś więcej. Wtedy jestem w stanie przymknąć oko na paraliż języka, ale delektuję się innymi jego walorami. Jak dla mnie przypominało lekarstwo i w życiu tego drugi raz nie tknę.

  AK Mari Kondziu
Pierwszy łyk 2 4 3
Gaz 2 3 2
Zapach 0 3 3
Posmak GORZKI ŻE O KURWA MAĆ

 
OCENA: 2.3
 
 
LWÓWEK WROCŁAWSKIE:
 
OD PRODUCENTA: Wrocławskie to jasne, lekkie piwo dolnej fermentacji. Piwo zawiera 10% wag. ekstraktu oraz 4,2% obj. alkoholu. Jest to piwo o barwie jasnej słomki. Lekka piana towarzyszy przez cały czas degustacji. Przyjemnie wyczuwalny aromat słodu z delikatną nutą chmielu w tle, całość bardzo świeża i orzeźwiająca. W smaku dominuje chmiel z nutką słodowości oraz długą, a zarazem delikatną, orzeźwiającą goryczką. Wrocławskie jest pasteryzowane
 
ODE MNIE: Na tyle delikatne, aby zadowolić tych, którzy nie znoszą goryczy, a zarazem pozostali znajdą tam także coś dla siebie. Moim zdaniem jest dość nijakie. Brak wyrazistości jest tu największym problemem. Ponieważ czasy picia dla picia w moim przypadku odeszły w niepamięć, to chciałbym, aby smak trunku był konkretny. Ma smakować.
 
  AK Mari Kondziu
Pierwszy łyk 2 0 0
Gaz 2 2 2
Zapach 0 3 0
Posmak 3 dniowa skarpeta
 
OCENA: 1.2
 
LWÓWEK RATUSZOWY:
 
OD PRODUCENTA: Lwówek Książęcy to jasne piwo dolnej fermentacji, warzone metodą dekokcyjną, fermentujące w rzadko już dziś spotykanych otwartych kadziach. Piwo zawiera 12,1% wag. ekstraktu oraz alkohol 5,5% obj. Jest to piwo o złocisto-słomkowej barwie. Aromat delikatny i przyjemny, wyczuwalna chmielowa świeżość zachęca do degustacji. Treściwa piana utrzymuje się długo.
 
ODE MNIE: Zdecydowany faworyt. Smak orzeźwiający, zapach przyjemny. Piwko, które z przyjemnością sączymy nad wodą, w upalny dzionek. Każdy kolejny łyk wzbudzał tęsknotę za wakacjami. Nostalgia pełną gębą.
 
  AK Mari Kondziu
Pierwszy łyk 4 4 4
Gaz 3 4 3
Zapach 2 3 3
Posmak słodkawe, orzeźwiające
 
 
OCENA: 3.2
 
LWÓWEK WIEDEŃSKIE:
 
OD PRODUCENTA:Lwówek Wiedeński to pełne piwo półciemne dolnej fermentacji w stylu lager wiedeński. Piwo zawiera 5,5% obj. alkoholu przy 13,0 % wag. ekstraktu. Szlachetny kolor bursztynu z miedzianym połyskiem, cieszy oko przez cały czas konsumpcji. Obfita i gęsta piana podkreśla szlachetność piwa. Profil aromatyczny składa się z delikatnych nut kwiatowych, na tle karmelowego zapachu skórki od chleba.
 
ODE MNIE: Żadne z nas nie jest fanem piw typu lager. Są ciężkie, mało gazowane i  gorzkie. Nie był tak gorzki jak Belg, ale nadal smak ten dominował. Doceniam jego wartość i myślę, że dla swojej grupy docelowej będzie jak znalazł. My nią jednak nie jesteśmy.
 
  AK Mari Kondziu
Pierwszy łyk 2 4 2
Gaz 1 2 3
Zapach 2 4 2
Posmak lager BLE
 
OCENA: 2.4
 
LWÓWEK PORTER:
 
OD PRODUCENTA: Lwówek Porter to mocne, ciemne piwo dolnej fermentacji, warzone metodą dekokcyjną. Piwo zawiera 18,1% wag. ekstraktu oraz alkohol 8,5% obj. Zacieranie dekokcyjne wydobywa moc ze słodów i wraz z chmielową goryczką podkreśla palony charakter tego piwa. Długotrwała zimna fermentacja i leżakowanie sprawiają, że nasz porter jest krzepki i rozgrzewający. Lwówek Porter jest pasteryzowany.
 
ODE MNIE: Tu jest podobnie jak z lagerem. Nie nasz target. Dominuje smak spalonej kawy i karmelu. Najmocniejsze ze wszystkich, jednak osobiście wolę dwa książęce, niż jednego Portera.
 

  AK Mari Kondziu
Pierwszy łyk 1 1 1
Gaz 2 2 2
Zapach 3 4 2
Posmak karmel, kawa, spalenizna

 
OCENA: 2.0
 
LWÓWEK MALINOWE:
 
OD PRODUCENTA: Lwówek Malinowe to jasne, lekkie piwo smakowe dolnej fermentacji. Piwo zawiera 13,5% wag. ekstraktu oraz 4,0% obj. alkoholu. Bardzo przyjemna dla oka czerwona barwa. Kremowa, puszysta piana z delikatnymi różowymi odcieniami oblepia szkło, pozostawiając pierścienie. Wyczuwalny aromat to niemal wyłącznie rześka malina, w tle delikatna słodowość. Podczas degustacji dominuje smak malin, przy jednoczesnym akcencie goryczkowym, dzięki czemu nie zapominamy, że mamy do czynienia z piwem. Lwówek Malinowe jest pasteryzowane.

ODE MNIE: Piwo delikatne, owocowe, ale jak dla mnie nic specjalnego. Jeśli ktoś jest fanem piwka z soczkiem, to tu już ma gotowy specjał. W porównaniu do innych tego typu produktów nie odbiega znacząco od reszty. Osobiście jeśli chcę się napić piwa, to piję piwo, a gdy soczku, to soczek.

Piwo było degustowane tylko przeze mnie, jako że przed degustacją zwyczajnie nie było dostępne w sklepie.

 
 
OCENA: 2.5
 
Reasumując, browar Lwówek to przeciętna propozycja na dzisiejszym rynku. Gdybym miał oceniać ich wyroby kilka lat temu, pewnie ocena byłaby wyższa. Obecnie mamy wiele podobnych produktów. Osobiście następnym razem sięgnę po coś nowego. Wolę spróbować coś czego nie znam w nadziei na lepsze, niż zadowolić się przeciętnością. Poza Ratuszowym żaden produkt tego browaru nie podszedł mi na tyle, aby z pełną odpowiedzialnością polecić go dalej.
 
AK.
 
*zdjęcia i opisy pochodzą ze strony producenta: http://www.browarlwowek.pl/
 
 
 
 
 
 
 
 

czwartek, 27 marca 2014

Frozen (2013) - recenzja filmu


Frozen (2013)
 

Od dłuższego czasu planowaliśmy wreszcie obejrzeć "Frozen". Kilkanaście osób opowiadało nam jak wspaniały to film, jak wiele wzniósł w ich życie i przede wszystkim, że nasza ulubienica - Roszpunka została zdetronizowana. Nie chu chu - myślałem. Nie mogłem w to uwierzyć. Z wypiekami na twarzy i piwkiem w dłoni zasiadłem przed ekranem. Bałem się. Przyznaję oficjalnie. Założyłem, że jeśli film jest faktycznie tak dobry, to "Zaplątani" (2010) odejdą w niepamięć, a szkoda, bo to bardzo fajna bajka. Z drugiej strony, jeśli rozmawiałem z ludźmi o guście odmiennym (gorszym), to pozostanie poczucie niedosytu i straconego czasu. Jak wyszło? Zapraszam do lektury.


FABUŁA:

W odległej krainie, która przypomina Skandynawię, leży królestwo Arendelle. Jej władca ma dwie córki: Elzę i Annę. Obie są wesołe, sympatyczne i pełne życia. Przynajmniej do momentu, kiedy z powodu nieszczęśliwego wypadku, Elza dysponująca magicznymi mocami kontroli zimna, rani swoją siostrę. Z pomocą trolli, udaje się uratować Annę, jednak zalecają oni, aby od tej pory Elza ukrywała swoje moce, a ta ma na tyle duże wyrzuty sumienia, że oddala się od siostry, mając na uwadze jej dobro. Anna traci wspomnienia na temat magii, jaką dysponuje jej siostra.
W tym momencie trochę się zgubiłem. Wszystkie dalsze wydarzenia wydawały mi się banalne i nielogiczne. Tak jakby twórcy na siłę starali się stworzyć dogodną sytuację pod dalszą fabułę. Wiemy, wiemy, znamy, znamy.
Gdy dziewczyny podrosły i pośpiewały trochę (tak mamy tu dużo piosenek), znów lecimy banałem. Mamy wielki bal, podczas którego Elza wyprowadzona z równowagi przez Annę, uwalnia swoją moc i wszystko się wali. Elza ucieka, Anna rusza za nią. W trakcie poznajemy też wybranka serca Anny, który wydaje się być miłym gościem.
Reszty fabuły nie zdradzamy. Tak na prawdę nie ma czego. Jeśli ktoś oglądał trzy filmy Disneya, to z góry wiemy co będzie. Wiemy, w którym momencie będzie przełom, konfrontacja, ukazanie się złego bohatera i szczęśliwe zakończenie.
To co mnie miło zaskoczyło to podejście do uczucia. Świat się zmienia i widać, że staramy się odchodzić od wyświechtanych schematów. W tym filmie moc miłości nie musi dotyczyć kochanków. Może być to uczucie łączące rodzinę. To mi się podobało.



OCENA: 5.0


BOHATER:
 
 
 
Z Frozen kojarzyła mi się tylko Elza. Ta co miała moc lodu (nie loda) i była jak na animację niczego sobie. W trakcie filmu, okazało się, że główną bohaterką jest Anna. To ona dominuje, to ona rozśmiesza i jej emocje rządzą. W czasie swojej wędrówki, musi poznać świat, nawiązać nowe przyjaźnie i trochę dorosnąć, na co nie miała szansy w swojej złotej klatce. Wszystkie problemy mogły nie mieć miejsca, gdyby rodzice zajmowali się nimi lepiej. Wystarczyło rozmawiać, tłumaczyć i kupić lepsze rękawiczki.
Anna na swojej drodze spotyka Kristoffa. Wikingo-podobnego gościa, który postanawia jej pomóc, a z czasem rodzi się między nimi uczucie. Byłem bardzo ciekaw jak ten wątek się rozwinie, bo na Annę czeka w domu narzeczony. Narzeczony nie miał czerwonych, ani smutnych, czy złośliwych oczu. Wszystko wskazywało na to, że jest równie fajnym gościem
 

Bohaterowie są ... sympatyczni. Jak dla mnie za dużo śpiewają. Mam problem, nie wiem co zrobić, to sobie zaśpiewam. Zdaję sobie sprawę, kto jest publicznością docelową. Sam nadal pamiętam niektóre piosenki z "Pocahontas", czy "Króla Lwa".  Z drugiej strony, jakoś mi one wadziły. Były miłe, skoczne i dobrze napisane, ale zmieniały tempo fabuły.

Gdy już myślałem, że nic mnie nie zaskoczy i będzie bardzo przeciętnie, pojawił się ON: OLAF.



Bałwanek, który jest tak wesoły, że zastanawiałem się, czy aby na pewno biały proszek, z którego był zrobiony to śnieg. Uśmiech na ryju i dobre teksty. Dobre? Rewelacyjne. Jego rola przełamuje  monotonię fabuły i nagle film jest dużo lepszy. Bardziej martwiłem się o niego, niż o głównych bohaterów. Olaf nie podchodź do paleniska... NIEEEEEeee!!! Choćby dla Olafa, polecam ten film. Bardzo przypomina mi osła ze Shreka.


 

OCENA: 7.0
 
 
AKCJA:
 
Powyżej udało mi się wejść delikatnie w ten temat. Akcja nie powala. Schemat został zachowany i trochę razi w oczy. Najpierw przedstawienie bohaterów w ich naturalnym środowisku, kryzys, motywacja do wyruszenia w drogę i poznanie świata, interakcje ze światem, które zmieniają bohatera, powrót do domu, zaskakujący zwrot akcji i finał z happyendem. Lubię, gdy wszystko do siebie pasuje. Tu faktycznie tak jest. Wszystko do siebie pasuje i nie czuć fałszu, jednak takich filmów mieliśmy już wiele. Oczekiwałem czegoś więcej.
 
 
OCENA: 5.0
 
WIZUALIZACJA:
 
 
Na koniec kilka słów o aspekcie estetycznym. Bajkowa animacja idzie w dobrym kierunku. Postacie są śliczne. Oczywiście lekko wyidealizowane, ale grafika 3D nadaje im realizmu w ich cukierkowatości. Mnie się to podoba. Obie bohaterki są "niczego sobie". Pozostali są tacy jak być powinni. Świat przedstawiony jest żywy, kolorowy i dynamiczny. Nawet śnieg nie jest nudny. Spodziewałbym się, że będzie tylko powodował uczucie izolacji. Tak się nie stało. Trudno się tu do czegoś przyczepić.

 
 
OCENA: 8.0
 
 
OCENA KOŃCZOWA: 6.5
 


Po obejrzeniu "Frozen" uczucia miałem mieszane. Gdybym wcześniej nie słyszał tak wielu ochów i achów na jego temat, pewnie spokojnie pokiwałbym głową z uznaniem i na tym by się to zakończyło. Tu jednak ktoś śmiał stwierdzić, że Roszpunka przegrała. Że Elza rządzi. Zgodzić się na to nie mogę. Elza jest nuda. Ma moc, ale jest starą panikarą. Spędziła kilka lat sama w swoim pokoju i nie nauczyła się jej używać. Jasne, to wina jej rodziców. Jak zawsze, zwalmy na rodziców. Mówię NIE. To wina twórców. BOR the fuck ING.
Anna to co innego. Polubiłem ją i mimo, że jest zbyt narwana i nieżyciowa, to piwko bym jej postawił. Kristoff jest ok i jego renifer też. OLAF rządzi. Gdyby nie on, ocena byłaby niższa.
Ogólnie polecam film zarówno dzieciom jak i dorosłym. Dorośli mają trudniejszą sytuację, bo znają już wiele podobnym tworów. Dzieci powinny być zachwycone.

 
AK. 

poniedziałek, 24 marca 2014

Star Craft - Punkt Krytyczny (2013) - recenzja książki

 

StarCraft 2 - Punkt Krytyczny (2013) 



W ten weekend postanowiłem nadrobić zaległości w lekturze. Jako, że chwilowo mam odwyk od grania, to aby obejść narzucone na siebie zakazy, sięgnąłem po książkę, która z jednej strony daje mi poczucie, że nadal jestem na bieżąco ze światami stworzonymi przez firmę Blizzard, a z drugiej nie mam wyrzutów sumienia, że moja silna wola nie przetrwała.

Na polskim rynku mamy dostępnych kilka przetłumaczonych książek, których fabuła osadzona jest w uniwersum Diablo, Starcraft, czy Warcraft. Jest to drobiazg w porównaniu z tym, co zostało napisane, jednak nasi wydawcy do tej pory traktowali je po macoszemu. Ponieważ gry z tych serii biją rekordy popularności, to nagle ktoś dojrzał możliwość powiększenia zarobku. Wydano po kilka tytułów, a na resztę czekamy. Jednym z nich jest StarCraft 2 - Punkt Krytyczny.


FABUŁA:


Christie Golden, która jest autorką ponad 30 książek i opowiadań, także w innych tytułach firmy Blizzard, stworzyła pomost pomiędzy pierwszą częścią gry StarCraft 2 - Wings of Liberty i Star Craft 2 - Heart of Swarm. Gracze, którzy mieli do czynienia z wymienionymi tytułami wiedzą, że (SPOILER) pierwsza część, kończy się w momencie, gdy Jim Raynor, za pomocą pradawnej technologii, ratuje Sarę Kerrigan, znaną także jako Królowa Ostrzy, a bohaterka odzyskuje częściowo cechy istoty ludzkiej. Raynor zabija także swojego drucha Tychusa Findlaya. Druga odsłona gry StarCraft 2 - Heart of Swarm rozpoczyna się od testów, jakie w tajnym laboratorium przeprowadzane są z pomocą Sary na małej grupce rasy Zergów.
Książka ma łączyć te dwa momenty historii. Czy jej się to udaje?

Niby tak, jednak pod sam koniec zastanawiałem się, czy faktycznie było to potrzebne. Przeszedłem obie gry i nie odczułem braku informacji z tego okresu i potrzeby ich zdobycia. Przejście wydawało mi się płynne i logiczne. Książka wprawdzie dodaje kilka szczegółów i sprawia, że bardziej zaprzyjaźniamy się z bohaterami, jednak miałem wrażenie, że głównie chodziło o 35 zł jakie trzeba było za nią zapłacić. Fabuła ogranicza się do kilku ucieczek ocalałej armii pod dowództwem Jamesa Raynora i juniora Mengska, zdrady tam, gdzie można było jej się spodziewać i pomocy ze strony osób, po których wiadomo, że jej udzielą. Reasumując, nic specjalnego.


OCENA: 5.0

BOHATER:
 
 
Bohaterów mamy kilku. Najważniejszym jest oczywiście James Raynor. Gruboskórny wojskowy, który pod przykrywką twardego sukinsyna, skrywa czułe serduszko bijące dla Sary Kerigan i nadzieję na lepsze jutro. Najchętniej zaszyłby się na jakiejś planecie z ukochaną dziewczyną i żył długo i szczęśliwie, jednak życie jest suką i wymaga od niego dużo więcej. Raynora znamy z pierwszej części gry. Towarzyszył nam przez właściwie wszystkie dodatki i większość rozdziałów. Jest fajnym gościem, ma cięty język, lubi się napić i przywali gdy trzeba.  Poza tym zna swoje obowiązki i rozumie, jaka spoczywa na nim odpowiedzialność. Taki powinien być facet. Nie pipa w obcisłych spodenkach, z fryzą na żel i makijażem. Tak, mowa tu o was ,buraki z Galerii Handlowych, którzy stoicie z panienkami równie wypacykowanymi jak wy. Jeśli chcecie być babami to obetnijcie sobie co trzeba i po sprawie. Wrr...
 
 


Na drugim miejscu mamy wspomnianą już Sarę Kerrigan. Kobieta z mocami psionicznymi, która wcześniej szkolona była na cichego zabójcę, aby po licznych perypetiach przejąć władzę nad rojem Zergów i stać się Królową Ostrzy, najbardziej znienawidzoną istotą we wszechświecie. Zanim za sprawą nowej technologii odzyskała swoją ludzką postać, Kerrigan przyczyniła się do wymordowania miliardów istnień. Teraz wróciła między ludzi, chce być miła, grzeczna i sympatyczna, ale... nie umie.  Raynor służy pomocą, ale że nie dane im jest odpocząć, okoliczności zmusząją Sarę do ponownej walki. Nie jest już częścią roju, ale nadal posiada dawne moce. Z ich pomocą rozpęta piekło.



 
Na koniec mamy kilku bohaterów pobocznych. Ja osobiście najbardziej polubiłem Matta Hornera. Matt jest prawą ręką Raynora, stara się udawać typowego, logicznie myślacego dowódcę. Chłodno kalkuluje i podejmuje decyzje. Nudna postać zmienia się, gdy ma do czynienia z żonką - Mirą Han. Ile razy pojawiało się "Matthew", ja miałem uśmiech na ustach. Pamiętam piskliwy głos Miry ze spotkań z nią w grze i za każdym razem oczyma wyobraźni widziałem, jak biedny Matthew jest zawstydzony i próbuje się opanować. Żonka jest lekko zmodyfikowanym technologicznie punkiem, piratem. Konkretna babka, z armią przydupasów na posyłki. Wprowadza elementy humorystyczne i dzięki temu książka nabiera drugiego dna.
 
 
 
 
OCENA: 3.0 (książka) / 10 (gra)
 
AKCJA:

Jeśli chodzi o akcję to JEST. Dobra, zła? Dla mnie wiało nudą. Były może ze dwa momenty, które mnie zaciekawiły i sprawiły, że chciało mi się czytać dalej. Pozostałe są tekstem dla tekstu. Nic szczególnego, nic porywającego, ani przede wszystkim zaskakującego.


 
OCENA: 3.0


WIZUALIZACJA:
 


Wizualizacja w książce? Ano czemu nie. Gdy czytam książkę muszę wszystko widzieć w głowie. Jeśli opisane jest poprawnie, a treść porywa, to dużo więcej mi nie trzeba. Efekty specjalne doda moja wyobraźnia. Jeśli jednak tekst jest płaski i nieciekawy, to umysł śpi. Nic więcej nie poradzimy.
W tym przypadku jest średnio. Niby wszystko widzę i przeżywam z bohaterami, ale tylko dlatego, że znam ich od wielu lat, a ostatnie odsłony gier tylko umacniają to wrażenie. Jeśli więc jesteś fanem serii StarCraft, to będzie to miły bonus.

OCENA: 4.0

OCENA KOŃCOWA: 4.0





Podsumowując: ocena książki bardzo zależy od twojego nastawienia lub poprzednich doświadczeń z dzieckiem Blizzarda. Patrząc na nią obiektywnie muszę stwierdzić, że jest bardzo przeciętna. Dla osoby nie znającej gry StarCraft nie wniesie ona nic ciekawego. Nie ma tu wartkiej fabuły, porywającej akcji, czy fascynujących bohaterów. Gdyby autorka zmieniła świat opowieści, pewnie nikt nie sięgnąłby po nią w księgarni.
Jeśli natomiast wpadnie ona w ręce fana serii, to zdecydowanie książka otrzyma dodatkowe punkty. Dzięki niej poznajemy kilka ciekawych faktów z życia bohaterów, jesteśmy świadkami ich rozterek, zawieranych przyjaźni i grożących im niebezpieczeństw. Są to smaczki, które tylko fan dostrzeże, czy warte są czasu i ceny książki? Każdy musi to sam ocenić. Moim zdaniem, książka została wydana jako gadżet marketingowy i nie ma wiele wspólnego z porządną literaturą. Z drugiej strony podziwiam autorów, którzy są wstanie stworzyć fabułę, bohaterów i wrzucić ich do świata, który już dawno istnieje. W takim przypadku bardzo łatwo popełnić błąd, sam jednak nie zauważyłem takowych.

AK.

 

piątek, 14 marca 2014

Grawitacja (2013) - recenzja filmu.


Grawitacja
 
 
Kilka dni temu mieliśmy okazję ponownie ogrzać się w blasku gwiazd, odbitego w złotym obliczu statuetki rycerza. Jakież to istotne i jak wiele zmienia w naszym życiu. Kto miał jaką suknię, kto się uśmiechnął złośliwie, kto się potknął albo ...BOSHE zamówili pizzę!!! Po tej pizzy czułem się taki z nimi związani. Oni też jedzą, piją i pewnie nawet kupają. Tego nadal nie wiemy.
Na koniec była sweet focia i świat oszalał. Branża filmowa odetchnęła, a my dowiedzieliśmy się, że nasz gust jest niczym i się poprostu nie znamy.
 
Osobiście do tej pory nie miałem okazji zapoznania się z hitem hitów i laureatem 7 statuetek - Grawitacją. Pod wpływem siły złotego rycerza, postanowiłem to zmienić. Czy było warto? Zapraszam do lektury.
 
 
FABUŁA:

 
 

Na orbicie około ziemskiej spotykamy Sandrę Bullock. Naprawia ona jakieś ustrojstwo i dzięki kilku dialogom dowiadujemy się, że nie jest astronautką z krwi i kości. Przeszła 6 miesięczny trening, a że jest geniuszem, to NASA wysłało ją na misję wartą miliony pierdyliardów dolków. Towarzyszy jej George Clooney, który jest starym wyjadaczem, twardzielem, że aż miło i nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Wahadłowiec nam wybuchł? Spoko damy rade. Zdecydowanie jest ciekawszą postacią, niż sama Bullock, ale o tym później.
 
Nagle gwizd, nagle świst, para buch i ...się posrało. Misja zagrożona, Ruscy znów coś zepsuli, odłamki na orbicie niosą zniszczenie i Bullock zostaje sama. Jak poradzi sobie sama w kosmosie, gdzie nikt nie usłyszy jej krzyku?
Nie zdradzając dalszej fabuły, muszę przyznać, że prawie zasnąłem. Dialogi strasznie czerstwe. Typowo amerykańskie "Dam radę", "Nie zawiodę". Sruty tuty. Większa część tekstów wypowiadana jest przez bohaterkę do samej siebie, co stanowi bardzo logiczny sposób marnowania tlenu, którego w kosmosie nie ma najwięcej.
OCENA: 3
 
 
BOHATER:
 
 
 
Bohaterów mamy dwóch. Sandrę i Clooneya. Clonney jest jak Clooney. W każdym filmie wygląda tak samo, gra tak samo i trudno tu coś dodać. Z Sandrą jest gorzej. Kiedyś niezła niuńka i wesoła dziewucha z sąsiedztwa, mniej więcej od "Domu nad jeziorem", postarzała się o lata świetlne i operacje, czy zabiegi estetyczne tylko pogłębiają wrażenie jej sztuczności. W wielu momentach wygląda jakby była zrobiona komputerowo.

Rolę odważnej astronautki mogłaby zagrać Wiesia Filmosia i niewiele by się zmieniło. Z bohaterami się nie utożsamiłem, nie współczułem im i miałem totalnie gdzieś, co się z nimi stanie. Jedyną rzeczą, która wzbudziła moje emocje, było to, co autorzy zrobili z Clooneyem. Jego losy wydają mi się po prostu totalnie nielogiczne. Z drugiej strony poszukiwania logiki w tym filmie są od początku skazane na porażkę.

OCENA: 2

AKCJA:
 
 
Tu także nie jest najlepiej. Uwielbiam filmy o przestrzeni kosmicznej. Wystarczy mi byle statek kosmiczny i już jestem zaciekawiony. Czego chcieć więcej? Może jakiegoś robota...
 
Akcja jest. Ciągle coś wybucha, płonie i trzeba uciekać. Na tym w sumie koniec. Wszystko wygląda dokładnie tak samo. Każda sytuacja, która ma dodać dynamiki, jest do przewidzenia i bardzo naiwna. Wszystkie problemy, jakie napotyka bohaterka, są w większości spowodowane jej głupotą i gdy już miałem nadzieję, że "oliwa sprawiedliwa" i pożeganamy się z Sandrą, nagle okazywało się, że w cudowny sposób w ostatniej chwili złapała się krawężnika. BOOOO RIIING.
 
OCENA: 4
 
 
WIZUALIZACJA:
 
 
 
Podczas seansu wiedziałem tylko, że Grawitacja otrzymała 7 Oskarów i z trudem mogłem w to uwierzyć. Po obejrzeniu filmu sprawdziłem dokładnie za co i pokiwałem głową ze zrozumieniem. Zgadzam się w stu procentach. Sam fach robienia filmów, wylewa się z ekranu potokami. Ujęcia powalają techniką i jakością. Obrazy przedstawione są tak smakowite, że przechodzą nas ciarki. W wielu miejscach siedziałem i głowiłem się jak do cholery możliwe było stworzenie tego, co właśnie widziałem. Do tego dochodzi muzyka, która w żaden sposób nie dominuje, ale płynnie łączy się z obrazem. Po tym względem Grawitacja będzie długo nie do pobicia.
 
OCENA: 9
 
OCENA KOŃCOWA: 5
 
Na koniec kilka słów podsumowania. Mam wrażenie, że film został zrobiony tylko dla efektów estetycznych. Jak dla mnie jest to za mało, abym był zainteresowany filmem. Podobno po obejrzeniu Avatara wielu ludzi popadało w depresje, tak bardzo spodobał im się świat przedstawiony, a realne otoczenie wyblakło i stało się dla nich nieciekawe. W tym przypadku nie popadniemy w takie skrajności, jednak jest bardzo dobrze.
Moim zdaniem, mógłby to być film dokumentalny, bez głównych bohaterów i spodobałby mi się dużo bardziej. Byłby przekonywujący i prawdziwy. Fabuła i bohaterowie jakich nam twórcy przedstawili są po prostu nijakie. Sztuczność bije drzwiami i oknami.
Są filmy, które oglądałem z tych, czy innych powodów wiele razy. Do Grawitacji nie wrócę już nigdy.


AK.












 
 
 

czwartek, 6 marca 2014

Dać rybakowi wódkę...


Dać rybakowi wódkę...
Czyli co wykrzywia mordę.

W ostatnim czasie pojawiło się wiele okazji do świętowania. Od urodzin po piątek. Ponieważ jednak, nie robimy nic bez głębszego, a przede wszystkim wznioślejszego celu, postanowiliśmy połączyć przyjemne z pożytecznym i przygotowaliśmy w ten weekend ranking tego, co w kieliszku zazwyczaj pluska. Potem niestety wykręca ryja, suszy mordę i wywraca kiszki, aby na koniec powrócić, przypominając o tym, co dobrego tego dnia jedliśmy. Nie macie takich sensacji? Pozazdrościć. 

Przygotowaliśmy krótki ranking wódek dostępnych tuż za rogiem. Od najtańszych z supermarketu, po te ze średniej półki. Może kiedyś pokusimy się o coś z klasy premium, jednak kto tak naprawdę ma okazję pijać tego typu trunki? Zazwyczaj zasiadamy do Żołądkowej, czy Bolsa, a nie Belvedere. Kalkulacja prosta, jak konstrukcja cepa. Za mniej zaszumi nam szybciej i większemu gronu. 

Wspomnieć jeszcze muszę, że do degustacji usiedliśmy we trójkę. Ja, niżej podpisany, nasza dama - Mari Mari i mój druh od dawien dawna - Kondziu. Każdy z nas ma inne podejście do alkoholu, każdy lubi co innego i każdy ma inne objawy choroby dnia następnego. W tym przypadku o dziwo, skończyło się bardzo kulturalnie, a mieszanina degustacyjna, poszła spać razem z nami. 

Skalę ocen określiliśmy od 1 do 5, gdzie 1 to straszny syf, a 5 to bardzo przyjemne doświadczenie (jak na alkohol). Ocenialiśmy to jak alkohol "wchodził", pachniał i jaki zostawiał posmak po zapiciu. Zapijaliśmy sokiem jabłkowym, jednak po kolejnych kolejkach testowanych z innymi sokami, sama zapojka nie miała większego znaczenia. Jeśli przy numerku dodany jest komentarz, znaczy to, że po przełknięciu członek jury wysapał coś, lub zajęczał. 

Na koniec chciałem wspomnieć, że staraliśmy się trzeźwo i profesjonalnie podejść do tematu, dlatego piliśmy po 40ml trunku, w odstępach około 5-10 minut. Wystarczającym, aby pozbyć się doświadczeń związanych z poprzednim kieliszkiem, ale nie na tyle długim, aby zapomnieć ich ocenę. 

Wszystko skrzętnie zapisywaliśmy i poniżej z dumą przedstawić możemy wynik naszej pracy. 

Rachmaninoff :

Wódka z najtańszej półki. Produkowana w Niemczech dla sieci Lidl. Nazwana po rosyjskim kompozytorze. Marketing pełną gębą. Cena około 19.99 PLN za 0.7l, co zdecydowanie deklasuje inne wódki pod względem ekonomicznym. Co ciekawe, nie jest to wersja 40% tylko 37.5%. 



Adam Mari Kondziu
Wejście
4
1
4
Zapach
1
2
3
Posmak
ble - 1
kwaśny - 2
marny spiryt - 1

Ocena: 2.1

Putinoff:



Bez podtekstów politycznych, postanowiliśmy lać Putinoffa w mordę. Nazwę znów zaczerpnęli Niemcy z dorobku rosyjskiego. Tym razem wzięto na cel rosyjską arystokrację. Według producenta wódka jest trzykrotnie destylowana i fermentowana, a następnie starannie filtrowana, aby dogodzić największym smakoszom.  Kolejna z tanich propozycji Lidla. W sklepie 19.99 PLN za 0.5l, 40%.




Adam Mari Kondziu
Wejście
1
5
2
Zapach
2
5
2
Posmak
1
5
5

Ocena: 3.1

Gieroy:
*zdjęcie zapożyczone ze strony webtrunki.pl

Wódka dość tajemnicza. Starając się odnaleźć więcej informacji na jej temat, poległem. Głównie znajdziemy pochwały na temat ceny. W sklepie 16.99 za 0.5l.



Adam Mari Kondziu
Wejście
1
4
4
Zapach
4
5
4
Posmak
5
cierpki - 2
5

Ocena: 3.8

Sobieski Mandarin:

Zdecydowany faworyt. Trudno się dziwić. Słodkie, nie wykręca ryja i przyjemnie koi gardziołeka. Zapojka nie wymagana. Cena 29 PLN za 0.5l, 40%. Jeśli ktoś nie ma ochoty na czystą, a już dawno zraził się do cytrynówek czy cranbery, to polecam. 



Adam Mari Kondziu
Wejście
5
5
5
Zapach
5
5
4
Posmak
5
5
słodki - 4

Ocena: 4.8

Żołądkowa DeLuxe:

Wódka bardziej znana i szanowana, a najważniejsze, że rodzima. Kupimy ją wszędzie. Cenowo waha się w granicach 20 PLN za 0.5l i 32 za 0.7l, 40%. Naszym zdaniem, produkt solidny, ale za razem niczym się nie wyróżniający.



Adam Mari Kondziu
Wejście
2
3
4
Zapach
2
4
5
Posmak
3
4
5

Ocena: 3.6

BOLS:



Wódki Bols nie trzeba nikomu przedstawiać. Kiedyś klasa sama w sobie. Dziś raczej reprezentuje średnie pozycje. Czterokrotnie destylowana i filtrowana. Marka holenderska, jednak

od 1994 produkowana w Polsce. 0.5l, 40% kosztuje w granicach 26 PLN. Trzepie podobnie, jak powyższe, jednak często spotykam się z opiniami jakoby "popsuła się". Znawcą nie jestem, ale faktycznie w naszym kraju jest taka norma, że gdy coś jest zbyt dobre, to trzeba to popsuć. 



Adam Mari Kondziu
Wejście
2
2
2
Zapach
2
3
2
Posmak
3
2
1

Ocena: 2.1

Ocena końcowa: 

Sobieski Mandarin wypadł najlepiej. Zaważył pewnie słodkawy smak, którym Sobieski znacznie przewyższa czystą wódkę walącą spirytem. Zdajemy sobie sprawę z tego, że zupełnie inaczej mogłoby wyglądać zestawienie samych czystych wódek, lub samych smakowych, jednak w ten weekend tylko te mieliśmy pod ręką, lub nad kieliszkiem. 

Dostępna była także Finlandia Cranberry... 
Niestety każdy z jurorów ma z nią swoje własne, prywatne przejścia i na sam widok żołądek podchodził do gardła.

Na sam już koniec, oczywiście nie namawiamy do picia alkoholu. Jest to paskudne doświadczenie i  niżej podpisany zdecydowanie woli soczek ze świeżo wyciśniętych pomarańczy. Czasem jednak przychodzi ten dzień, gdy nie można odmówić, a potem trzeba swoje odchorować. 

*Wybór alkoholu był zupełnie przypadkowy. Degustowane było to, co akurat nabył gospodarz i goście.
** Zdjęcia zaczerpnięte z internetu. 

AK.










niedziela, 2 marca 2014

Gra Endera (2013) - recenzja filmu


Gra Endera



W ten weekend, poza zaplanowanym projektem, który ukaże się w następnej kolejności, miałem okazje nadrobić zaległości i obejrzeć "Grę Endera". Film jest ekranizacją książki Orsona Scotta Carda, która zrobiła swego czasu na mnie duże wrażenie. Autorowi udało się zainteresować czytelnika nie tylko światem przyszłości, konfliktem z zagrażającą ludzkości rasą obcych i rozwiniętą technologią wojenną, ale przede wszystkim wewnętrznymi rozterkami bohatera, które są równie ważne, jak i to co się dzieje dookoła niego. Właśnie rozwój bohatera i wpływ otoczenia na podejmowane przez niego decyzje, miały dla mnie największe znaczenie . Czy twórcom filmu udało się odnieść podobny sukces? Zapraszam do przeczytania recenzji.

FABUŁA


Mamy rok 2070. 40 lat po inwazji Formidów (rasy dziwnych insektoidów), ludzkość szykuje się na powtórkę. Mądre głowy na Ziemi widzą dwa rozwiązania problemu. Po pierwsze, należny uprzedzić atak przeciwnika i kopnąć go tak mocno w klejnoty, aby już się nie podniósł. Po drugie zauważają, że siła tkwi w młodym pokoleniu. Monitorowane są więc dzieci i poprzez serie testów, określane są ich predyspozycje i użyteczność. Tak poznajemy Endera, młodego chłopca, o niezwykle przenikliwym umyśle. Właśnie ten umysł, ma stanowić klucz do obrony ludzkości.


Fabuła sama w sobie jest ciekawa. Świat przedstawiony jest wiarygodnie i jesteśmy szybko wciągani w wir wydarzeń. Co ciekawe, najpierw w kilku obrazach widzimy naszą planetę, potem stację treningową, na której to młode pokolenia sił zbrojnych szkolą się w taktyce wojennej, następnie znów wracamy na chwilę na ziemię i kończymy w głębokim kosmosie. Chcę przez to powiedzieć, że co prawda większość akcji rozgrywa się podczas treningów i świat jest dość zamknięty, jednak kilkoma prostymi ruchami fabularnymi, zamaskowano braki i klaustrofobia świata przedstawionego jest prawie że nieodczuwalna.

Koniec filmu niesie za sobą zwroty akcji i miło zamyka historię.

OCENA: 7/10

BOHATER:

Bohaterem filmu jest Ender Wiggin. Kilkuletni chłopak, który poprzez serie testów i tytułowych gier, ma zostać przygotowany do objęcia władzy nad siłami zbrojnymi Ziemi. Stanie się to dopiero, gdy zostanie znienawidzony przez rówieśników, kolegów i mentorów. Ma przejść piekło, bo tylko w takich warunkach wzmocni się na tyle, aby być w stanie wziąć na swoje barki losy ludzkości.




Asa Butterfield w roli tytułowej sprawdził się rewelacyjnie. Aktor ten, mimo młodego wieku jest przekonujący, potrafi zaciekawić swoją grą, a zarazem wygląda na zwyczajnego chłopaka. To właśnie jest siłą filmu. Każdy będzie w stanie, bardziej lub mniej, utożsamić się z bohaterem i przeżywać wraz z nim rozterki, cieszyć się sukcesami. Z początku nie pasował mi wiek i wzrost bohatera. Ender z kilkulatka, staje się nastolatkiem, a tu dostajemy kogoś po środku, tak aby pasował zarówno na wczesnego, jak i późnego Endera. Jest to częsty problem w filmach, gdzie śledzimy dorastanie dziecka, jednak szybko skoncentrowałem się na plusach i uważam wybór tego akurat aktora do roli głównego bohatera za zdecydowanie najmocniejszy punkt filmu.



Pozostali bohaterowie giną daleko w meandrach fabuły. Nie mogę się do nich przyczepić, ale w żadnym stopniu nie wywarli na mnie wrażenia. Harrison Ford był Harrisonem Fordem, trudno dodać coś ponad to.

OCENA: 7/10

AKCJA:

Tutaj pojawiają się schody. Akcja jest, ale jakby chorowała. Niby już ma się rozwinąć i nagle dusi się, krztusi i łapie zadyszkę. Główny problem wynika z faktu, że oryginalna fabuła książki wymagałaby dwóch części filmu. Tylko wtedy moglibyśmy odczuć pełnię budowanego napięcia, przeżywalibyśmy emocje bohatera i ramię w ramię z nim, szli byśmy przez każdy konflikt. Niestety twórcy filmu postanowili przyspieszyć i spłaszczyć wszystko do dwóch wymiarów. Przez to wiele aspektów, które dodałyby akcji powera, nigdy nie ujrzało światła dziennego.
Bohater przechodzi przez wszystkie próby praktycznie bez szwanku. Konflikty rozwiązywane są w ciągu kolejnej minuty filmu. Widz nie ma możliwości zagłębić się w akcję, gdyż ta kończy się zanim naprawdę zdąży się zacząć i pozostaje niedosyt.

OCENA: 6/10

OCENA KOŃCOWA: 6.5/10


Na koniec muszę wspomnieć o konflikcie książka vs film. Ocena jaką wystawiliśmy dotyczy tylko i wyłącznie filmu. Książka bije film na głowę, przeżuwa go dokładnie i wypluwa z niesmakiem. Główny bohater budowany jest tak poprzez to, co dzieje się w jego wnętrzu, jak i przez próby jakich doświadcza. Tych jest mnóstwo. Gdy już mamy ochotę odetchnąć i uśmiechnąć się z satysfakcją, bohater dostaje kolejną kłodę pod nogi i aż pięści się zaciskają ze złości. Chcemy mu pomóc i ruszyć z nim do walki. Co ciekawe dużo groźniejszym wrogiem wydaje się kolega ze szkolnej ławki, niż zagrażający ludzkości kosmici. Nagle wracają wszystkie szkolne problemy, emocje i chęć dorwania swojego prześladowcy z dzieciństwa lub z drugiej strony pojawia się refleksja nad głupotami jakich się dopuściło samemu. Aspekty science-fiction schodzą na drugi plan.


Poza tym, poza głównym bohaterem, mamy też do czynienia z jego rodzeństwem. Według książki zostali oni na ziemi i to czego są częścią, mogłoby spokojnie stanowić podstawy do stworzenia osobnej części filmu. Przykre jest, gdy tak wielki potencjał zostaje zaprzepaszczony. Zamiast jednego płaskiego filmu, można było zrobić dwie części, które wyrwałyby widzom serca.


Gdybym więc miał oceniać film wyłącznie w kontekście porównania do książki to ocena byłaby dużo niższa.





Muszę jednak przyznać, że oglądanie  filmu sprawiło mi przyjemność i gorąco polecam go fanom gatunku. Nie będzie to hit sezonu, ale produkcja, która pozostawi uśmiech na ustach. Może też stanowić motywacje do przeczytania samej książki, którą gorąco polecam.