sobota, 26 kwietnia 2014

Amazing Spider-Man 2 - recenzja filmu


AMAZING SPIDER-MAN 2



Spider-Man, Spider-Man, coś tam, coś tam, Spider-Man...  

 Lata temu posiadałem wszystkie wydane w Polsce komiksy Człowieka Pająka. Pamiętam jak raz w miesiącu robiłem rundkę po okolicy i znajdowałem kiosk, w którym akurat dowieźli najnowszy numer i ze szczęścia popuszczałem kropelkę. Wspólnie dzieliliśmy sukcesy i rozterki życia codziennego. Walczyliśmy ze złem i występkiem, a wszystko wydawało się jakieś łatwiejsze. Superbohaterowie znaczyli wtedy więcej i byli bardziej realni, ludzcy. Większy udział miała nasza wyobraźnia, a tam efekty specjalne były na najwyższym poziomie.

 Potem wszystko się zmieniło. Zmieniłem się ja, zmienił się Spider. Pamiętam, że ostatnie komiksy były dużo mroczniejsze, dołujące i zdecydowanie nie dla dzieci. Pająk się zestarzał, stoczył i wreszcie odszedł. Za nim poszli inni superbohaterowie. Od niedawna jednak wracają w blasku jupiterów. Początki nie były najlepsze, ale gdy już rynek został zauważony przez producentów, a ci wyjęli głowy z tyłków, stał się cud. Dostaliśmy takie perełki jak Avengers, Thor, Hulk itd. Nie są to filmy Oscarowe, ale nie dlatego przecież je oglądamy. Mają nam sprawić przyjemność, przypomnieć dzieciństwo i wzniecić ogień wyobraźni. Przyznajcie się, ile razy składaliście palce w geście, jakiego Spider używa do wypuszczenia sieci? To przychodzi samo. Po obejrzeniu ostatniej ekranizacji Człowieka Pająka, zrobiłem to kilkukrotnie.

FABUŁA:



Fabuła nie jest skomplikowana. Mamy faceta, który w poprzedniej części ugryziony przez zmutowanego pająka, otrzymuje moce, pozwalające mu łoić tyłki i latać na pajęczynie w czerwono-niebieskich rajtkach. Czad. W tej części Spider musi sobie poradzić z nowymi problemami. Ma ich kilka. Po pierwsze nowy przeciwnik - Elektro. Facet staje się ucieleśnieniem energii elektrycznej, a że wcześniej był lekko szurnięty, to z nową mocą staje się dość niebezpieczny. Druga sprawa to strefa uczuć. Peter Parker (dla nieznający fabuły - Spider-Man) w poprzedniej części, obiecał umierającemu ojcu swojej dziewczyny, że nie będzie jej narażał, a co za tym idzie, koniec z tulkaniem na pajęczynie. Związek Petera z Gwen Stacy, przypomina próbę utrzymania diety. Wiem, że nie mogę cię zjeść, przepyszny kawałku pizzy, ale ... OO MNIAM MNIAM MNIAM... Nigdy więcej. Nie możemy być razem....ale...MNIAM MNIAM.
Na koniec mamy jeszcze przyjaciela Petera z dzieciństwa, Harryego Osborna. Ten wątek podobał mi się najbardziej i żałuję, że nie był bardziej rozwinięty.

Wspomnieć jeszcze trzeba, że jeśli idziemy do kina z nadzieją, na rozwinięcie tego, co oferował nam trailer, to możemy się zawieźć. To jedna z największych wad filmu. Czułem się oszukany.

OCENA: 7.0

BOHATER:

Głównym bohaterem jest nasz Pajęczak, Peter Parker, który stoi na straży wszystkiego, co święte w Ameryce. Poza standardem otrzymujemy jeszcze duże (czasem, może zbyt duże) dawki amerykańskiego humoru. Dowcip tu, dowcip tam. Spider, mniej cukru proponuję. Z drugiej strony Andrew Garfield jest rewelacyjnym Pająkiem. W pierwszej części dowiódł, że da się to zrobić. W tej nie zawiódł. Jest dokładnie taki, jakim być powinien. Lubię się czepiać bohaterów, ale w tym przypadku - same plusy.


 Antagonistów mamy dwóch. Jeden to Max, facet lekko upośledzony, który ma manię na punkcie braku zainteresowania innych jego osobą. Gdy otrzymuje moc stwierdza, że jeśli ludzie nie chcą go kochać, on ich do tego zmusi. Przede wszystkim jednak pała najpierw miłością, potem nienawiścią do naszego bohatera i chce mu zrobić kuku. Problem polega na tym, że wątek ten ,w mojej ocenie, kuleje. Nie przekonała mnie motywacja Elektra, za to przekonała mnie jego gra. Jamie Foxx rządzi. Od pierwszych chwil, po końcówkę filmu jest cholernie dobry i budzi odpowiednie emocje.


 Mamy też Gwen Stacy ( w tej roli Emma Stone), która jest dziewczyną Petera i sprawdza się poprawnie w tej roli. Jest wesoła, łatwo ją polubić i sprawia wrażenie dziewczyny z sąsiedztwa. Czego chcieć więcej?


Na koniec mój ulubieniec - Harry Osborn (Dane DeHaan). Przyjaciel Petera, który mając podobne doświadczenia z dzieciństwa, może doskonale rozumieć Spidera. Kolejny raz miałem wrażenie, że brakuje logiki w rozwoju tej postaci i jej motywacji. Jest ona potraktowana po macoszemu i brakuje jej ostatnich szlifów. Harry Osborn jest jednym z największych przeciwników Spidera - Green Goblinem. Osobiście uważam, że była to zawsze najciekawsza ze złych postaci i często bardziej interesowały mnie losy zielonego dziwaka, niż łajzowaty Peter i jego problemy miłosne. Dane DeHaan w tej roli jest rewelacyjny. Jego twarz mówi wszystko. Złość, desperacja, nienawiść i nadzieja. Byłem mile zaskoczony.








OCENA: 8.0

WIZUALIZACJA:

Przedstawienie filmu jest miłe dla oczu. Lokacje, bohaterowie, moce i otoczenie są takie, jakie być powinny. Nie mogę przyczepić się do niczego ważnego. Poczynając od dynamicznych lotów Spiedera nad miastem, przez elektryczne ataki Elektra, po finałowe walki, siedziałem przykuty do fotela, w dużej mierze dzięki przekonywującemu sposobowi ukazania świata. Gdzieś mi dzwoniło w uchu, że Elektro musiał buchnąć majty Hulkowi, bo są tak samo niezniszczalne jak on sam. Gdy facet z prądu znika, to potem pojawia się znowu w gatkach. W kolejnych scenach, ma nawet cały skafander szyty na miarę. Pewnie znawcy są w stanie to wytłumaczyć, ale nas to trochę bawiło.

OCENA: 8.0

AKCJA:

Akcji jest dużo. Gdy coś się dzieje, to siedzisz uchachany. Gdy jednak oglądamy mniej efektowne chwile, które niby prowadzą fabułę do przodu, to zauważamy więcej błędów i tęsknimy za mordobiciem. Zakończenie filmu mnie powaliło. Zupełnie nie byłem na nie przygotowany i ani przez chwilę nie pomyślałem, w którym kierunku pójdą twórcy. Siedziałem i cieszyłem się filmem. To było przyjemne doświadczenie.

OCENA: 7.0

OCENA KOŃCOWA: 7.5

Ocena końcowa oparta jest w dużej mierze o radochę, jaką sprawił nam seans. Miło spędziliśmy czas i wyjątkowo nie szukaliśmy błędów, czy niedoróbek. Nie jest to film przełomowy, łamiący dotychczasowe standardy, czy w jakiś sposób wyróżniający się ponad przeciętność. Jeśli jednak jesteś fanem przygód Spidera, to patrzysz na film z mniej obiektywnej strony, a ja zaliczam się do tej właśnie grupy ludzi. Podobało mi się, pewnie dopiero za drugim razem spojrzę na film bardziej krytycznie.

środa, 16 kwietnia 2014

PESTO DeBESTO - czyli amu tajm.


PESTO - DeBESTO


Głodny? Ja już nie. Najadłem się jak... Jeśli chcesz do mnie dołączyć to zapraszam do lektury. W ciągu kilkunastu minut, wyczarujemy coś apetycznego, pachnącego i wizualnie rozbrajającego. Robota łatwa, prosta i przyjemna. W sam raz dla osoby, której nie chce się godzinami siedzieć przy garach, a resztkami sił powstrzymuje się od zamówieniowa kolejnej w tym tygodniu pizzy. Żeby to chociaż była pizza, ale wy dobrze wiecie, że ten gniotowaty kawał buły zasiądzie wam w żołądku do kolejnych Świąt. Dlatego teraz mnie grzecznie posłuchaj, wciśnij tryb photo w swoim telefonie i skopuj listę składników poniżej. Kupisz je w każdym sklepie w promieniu 500 metrów od domu. Załóż butki i ruszaj szybciorem. Potem to już z górki.

30g świeżych listków bazylii - (jedna doniczka)
2 ząbki czosnku (lub jeden konkretny)
20g orzeszków piniowych (równie dobrze nadadzą się obrane migdały)
30g startego parmezanu lub innego twardego sera
40-50 ml oliwy z oliwek
sól, pieprz 
makaron

Wróciłeś? No to do roboty. Posól wodę w garnku i gdy zacznie porządnie bulgotać wrzuć makaron. Mi najbardziej pasuje spaghetti, ale każdy się nada. Te z większymi dziurami mogą potrzebować ciut więcej oliwy, aby sos dostał się gdzie trzeba.
W tym czasie lecimy z sosikiem. Jeśli jesteśmy burżujami (jak ja) to mamy w domu moździerz z TK MAXX kupiony za 30 zł. Jeśli nie, to w zupełności wystarczy rozdrabniarka, lub mikser z tą funkcją. Moim zdaniem, lepiej smakuje, gdy składniki nie stanowią jednolitej masy, ale co kto lubi. Pamiętaj tylko, aby osuszyć umyte liście bazylii zanim zaczniesz je obrabiać.

Przyszedł czas żeby się wyżyć. Wkurzył cię szef - wymłóć bazylię. Światła były czerwone - zmiażdż orzechy. Dziecko drze się za ścianą - rozetrzyj czocha i rozkoszuj się rozchodzącym aromatem. Po trochu dodawaj oliwę, a na koniec wsyp ser. Znów popracuj przy moździerzu, a gdy efekt będzie satysfakcjonujący odetchnij z ulgą. Dobrze się spisałeś.

W tym czasie makaron powinien już dochodzić. Dziabnij jednego klucha widelcem i spróbuj, czy aby nie mdły. Pasi? To wyjmuj, przełóż do miseczki i połącz z sosem w proporcjach według uznania. jeśli pesto zostanie, to masz co jeść kolejnego dnia. W razie gdyby okazało się, że następnego dnia masz ochotę na coś innego, przekładasz sos do słoiczka, zalewasz oliwą, tak aby powietrze nie dochodziło i wstawiasz do lodówki. W takim stanie może poczekać na cięższe dni, a wiesz, że te przyjdą. Może nie dziś, może nie jutro, ale przyczają się i będziesz znów buszował w lodówce po pracy.

Wszyscy, którzy choć trochę skorzystali z powyższych subtelnych sugestii, zaproszeni są do komentowania i polubienia nas na FB. Wszelkie "delikatne" słowa krytyki mile widziane.
AK.

*Prawa do zdjęć zastrzeżone.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Frida - Warszawa, Nowy Świat



FRIDA 
Idąc Warszawskim, Nowym Światem jedzenie atakuje nas z każdej strony. Tu lodzika, tam burgera, a zza pleców wyskakuje facet z kebabem. Co wybrać? Właśnie ten problem towarzyszył nam w ten weekend. Brzuchy głodne, a wszędzie praktycznie to samo. Wśród wielu restauracji, barów, pubów i cholera wie czego, znajduje się perełka kuchni meksykańskiej - restauracja Frida. Wybór padł na nią. Czy żałowaliśmy? Zapraszamy do lektury.  



WYSTRÓJ/KLIMAT:

Patronką restauracji jest Frida Kahlo, która patrzy na nas ze ścian obwieszonych reprodukcjami jej prac. Poza tym znajdziemy też wiele meksykańskich elementów, od rzeźb, kolorowych dodatków, po religijno-kulturalne smaczki, które swoim stylem dodają uroku i klimatu temu niezwykłemu miejscu. Wnętrze restauracji jest ciepłe, kuszące i zachęcające. Odskocznia od świata za oknem dobrze robi nie tylko kubeczkom smakowym. 
Pozostaje tylko subiektywna ocena miszmaszu jaki mamy dookoła. Dla jednych będzie to uczta zmysłów, dla innych pomieszanie z poplątaniem. Ile gustów, tyle opinii. 



OCENA: 8.0

OBSŁUGA:


Obsługa nas nie powaliła. Wszystko było w należytej normie, miły kelner podał karty, zaproponował specjał dnia i podał zamówienie. Gdyby jednak w trakcie konsumpcji podszedł i spytał, czy może nie mielibyśmy ochoty na kolejnego drinka, bo pierwszego wchłonęliśmy zanim jeszcze otrzymaliśmy posiłek, to zostawilibyśmy większy rachunek, a on miałby większy tip. Tak się jednak nie stało.

OCENA: 7.0

JEDZENIE:


We Fridzie zjemy zarówno specjały kuchni meksykańskiej, jak i inne dania ostatnimi czasy mniej lub bardziej popularne. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, ale wchodząc tu, raczej zostawmy swoje dietetyczne przekonania przed drzwiami. Zjemy porządnie. Dania zapraszają nas z talerzy, wołają, kuszą i nęcą. Wszystko wygląda obłędnie i tak samo pachnie. Kuchnia meksykańska właśnie taka powinna być. Wiele kolorów i różnorodnych smaków. Nacho, taco, burrito, a wszystko to z zimnym mochito. Czego chcieć więcej?
Każdego dnia restauracja ma inną promocję. Raz otrzymamy następną kolejkę gratis, a kiedy indziej hamburgera za 19 zł. My trafiliśmy na to ostatnie i ani chwili nie żałowaliśmy. Mięso było soczyste, dobrze przyprawione. Sos delikatny i nie tłusty. Bułka miękka, ale nie gniotowata. Wcześniej zabiliśmy pierwszy głód znakomitym guacamole z dobrze wypieczonymi nachosami. Do tego niewielka porcja frytek i wyszliśmy ze świątecznymi kałdunami.
Dwie osoby muszą liczyć się z wydatkiem rzędu 80-100 złotych. Biorąc pod uwagę lokalizację, nie jest to bardzo dziwne. Nowy Świat prowadzi w rankingach najdroższych ulic w Polsce. Jak na Warszawskie ceny, Frida nie odbiega od normy.




OCENA: 9.5

OCENA KOŃCOWA: 9



W promieniu jednego kilometra od Fridy, podobno znajduje się około 150 lokali oferujących coś do jedzenia. Sami próbowaliśmy kilku z nich, jednak to ta właśnie restauracja, jak na razie, zrobiła na nas największe wrażenie. Wystrój jest charakterystyczny, wesoły i odprężający. Może się podobać mniej lub bardziej, ale nie stara się wejść w tyłek każdemu, oferując troszkę tego i troszkę tamtego. Lubimy konkrety. Obsługa wydaje się miła, choć nie doskonała. Z drugiej strony pewnie mogło być też gorzej. Na koniec samo jedzenie, a przecież właśnie po to przyszliśmy: jest najwyższych lotów. Jeden z najlepszych hamburgerów jakie jedliśmy, a ostatnimi czasy jest to towar bardzo popularny. Nic tylko głodzić się dzień wcześniej, aby móc w pełni rozkoszować się ofertą Pani z monobrwią.

AK.

Zdjęcia pochodzą se strony głównej restauracji: http://www.frida.pl/

niedziela, 13 kwietnia 2014

Polowanie (2012) - recenzja filmu


POLOWANIE (2012)

Bardzo dawno nie czułem się tak emocjonalnie wypluty, jak po obejrzeniu filmu Polowanie. Trafiłem na niego przypadkiem, poszukując tych perełek, które przegapiłem w ostatnich latach. Raczej staram się być na bieżąco, ale czasem za sprawą przypadku, czasem umyślnie pomijam pewne tytuły. Polowanie musiałem przegapić, a szkoda.

Kino Skandynawskie interesuje mnie od jakiegoś czasu. Jest specyficzne, mroczne i nastawione na delikatne smaczki, które dodają niesamowitego klimatu. Zdecydowanie widać różnicę między schematem amerykańskich filmów, a tym, co oferują twórcy z północy. Polowanie to kolejny film, w którym nie czułem dystansu między mną, a aktorami. Aktorów nie było. Był bohater i dotycząca go fabuła. Przez ponad półtorej godziny, przeżywałem jego emocje, zastanawiałem się nad możliwymi wyjściami z ukazanego problemu i kurwiłem ostro na głupotę ludzką. Ani przez chwilę nie myślałem, że przecież to tylko film. To nie był "tylko" film.


FABUŁA:

Opowieść, która wykręca żołądek na drugą stronę, zazwyczaj sięga po lęki publiczności. Kilka lat temu były to klęski żywiołowe, czy śmierć zbliżająca się z kosmosu. Po nich ukazano nam warianty naszej przyszłości związane z plagami, wirusami, czy zombie apokalipsą. Powyższe tematy uderzają w strach siedzący głęboko w szerokim gronie odbiorców. Co jednak z tymi bliższymi nam lękami? Osobistymi, o których się nie mówi. Które śnią się po nocach i rano sami przed sobą się do nich nie przyznajemy. "Polowanie" idzie właśnie tym tropem. Co z tego, że gdzieś jest wojna, ktoś tam głoduje, czy agenci tajnych służb znów przechwycili detonatory bomb nuklearnych, gdy wali nam się świat tuż obok. W ciągu kilku dni, możemy stać się obiektem nienawiści całego otoczenia i zanim pomyślimy o obronie naszego dobrego imienia, mamy już pozamiatane. Gdy ludzie chcą znaleźć kogoś, przeciwko komu się zjednoczą, to prawda nie ma znaczenia.

Film "Polowanie" mówi o nauczycielu, który za sprawą rzuconego podejrzenia o molestowanie seksualne młodej podopiecznej, zostaje napiętnowany przez swoje otoczenie. Wyrok zapada w ciągu sekundy i nagle przyjaciel wszystkich i ulubiony pedagog, staje się wrogiem numer jeden. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ta historia może faktycznie wszędzie się wydarzyć. Puszczona w świat plotka, żyje swoim życiem i jest odporna na logiczne argumenty.

OCENA: 9.0

BOHATER:

Mads Mikkelsen gra głównego bohatera - Lucasa. Jest nauczycielem w przedszkolu, uwielbia swoją pracę, a jego podopieczni są w nim zakochani. Poza tym, walczy o swojego syna z nieudanego małżeństwa. Mieszka w mieście, które wydaje się małą, zamkniętą strefą, co tylko pogłębia wszelkie relacje między jej mieszkańcami. Ma wielu przyjaciół i wygląda na sympatycznego gościa.
W ciągu jednej sekundy jego życie staje na głowie. Jedna z dziewczynek rzuca na niego podejrzenie, a wszyscy dookoła wydają się zwariować. Przyjaciele stają się wrogami, a sam Lucas początkowo starający się wyjaśnić problem, wali głową w mur. Sam przeciwko wszystkim.
Mikkelsen znany między innymi z "Casino Royale", jest niesamowity w roli Lucasa. Jego wyrazista gra i siła emocji, jakie przekazuje, wbijają w fotel. Chciałem iść i nieść mu pomoc, przeżywałem z nim każdy kolejny etap konfliktu i cieszyły mnie niewielkie sukcesy.


Wspominając o bohaterach muszę wspomnieć o Klarze. Jest to córka najlepszego przyjaciela Lucasa i sprawczyni całego zamieszania. Ciekawe, że oglądając film, ani przez chwilę nie czułem złych emocji w stosunku do niej. Jest dzieckiem, ma prawo palnąć głupotę. Po to są dorośli, aby jej pomóc, aby wytłumaczyć konsekwencje czynów. W tym przypadku, każdy dorosły tylko zaogniał sytuację. W roli Klary - Annika Wedderkopp. Jest to pierwszy film aktorki i wróżę jej olbrzymie sukcesy. Nie wiem, czy jej gra wynikała z osobowości, czy dobrego przygotowania, ale była naturalna i przekonująca. Nie grała Klary, ale nią była.


Pozostali bohaterowie występujący w filmie byli tacy, jacy być powinni. Stanowili tło dla całej historii i nie wychodzi przed szereg. Rola każdego była odpowiednio przemyślana i nie mam im nic do zarzucenia.

OCENA: 8.0

AKCJA:

O akcji wspomniałem już wyżej, ale powtórzę. Gdy film się rozkręci, nie wyjdziemy na siku. Ci o słabych pęcherzach, lepiej niech nie piją zbyt dużo, kaczuszka mile widziana.
Po obejrzeniu filmu, zastanawialiśmy się skąd taki efekt. Film sam w sobie nie jest bardzo nowatorski. Podobne tematy były już poruszane. Uważam jednak, że w tym wypadku wszystko zagrało bez nuty fałszu. To był powód sukcesu. Zaczynamy powoli. Poznajemy bohatera w jego środowisku, jego przyjaciół i to, co dla niego ważne. Widzimy delikatne sukcesy, jakie odnosi, jesteśmy dobrej myśli i nagle wszystko się sypie. Myślimy, że wystarczy wytłumaczyć. Przecież to głupota. Dyrektorka przedszkola jest na tyle doświadczona, że zareaguje odpowiednio. Rodzice dziewczynki są dobrymi przyjaciółmi bohatera. Wystarczy, że wszyscy usiądą razem i obgadają sprawę. Taa...

OCENA: 8.0

WIZUALIZACJA:

Film jest przedstawiony fenomenalnie. Nie ma tu wybuchów, pościgów, czy pokazów akrobatycznych. Nie zobaczymy efektów specjalnych i 3D. Mamy zamkniętą Skandynawską przestrzeń, zimny, srogi klimat i wszystko to potęguje uczucie odosobnienia i budzi grozę. Co ma zrobić bohater w takich warunkach. Wyjechać? Uciec? Dokąd? Opcje są ograniczone.

OCENA: 9.0

OCENA KOŃCOWA: 8.5

"Polowanie" polecam każdemu. Jest to kino z wysokiej półki. Porusza, zaskakuje i zadziwia. Każdy etap filmu przeżywamy z podobnym zaciekawieniem. Niektóre elementy mogą wydawać się nielogiczne, ale ludzie z natury nie zachowują się logicznie. Kierują nimi instynkty, patrzą na świat przez pryzmat swoich doświadczeń. Cholera wie, na kogo się trafi.
Muszę jeszcze wspomnieć o zakończeniu. Nie mam zamiaru zdradzać szczegółów, ale wszystko co widzimy w filmie, naprowadziło mnie przynajmniej na trzy różne teorie dotyczące wyjaśnienia problemu i to wydaje mi się najciekawsze. Tak jak wspomniałem, nie jest to schematyczny amerykański gniot. Kilkukrotnie zaskoczył mnie totalnie i dlatego wydawał mi się prawdziwszy i bardziej życiowy.
To jeden z najlepszych filmów, jakie oglądałem w ostatnim czasie, a trochę ich było. Polecam.

AK.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Piwko Tajm odc. 2


PIWKO TAJM odc. 2
 
 

Nadszedł czas na kolejną wyprawę śladem złotego trunku. Tym razem we dwójkę ruszyliśmy, aby zwilżyć wyschnięte gardła i spieczone wiosennym żarem usta. Wśród wielu możliwości, wybór padł na Łomżyński Browar. Chcieliśmy spróbawać smaków spomiędzy - nie za bardzo komercyjne i nie za bardzo niszowe. Sprawdzona marka, ale w nowych odsłonach. Co z tego wyszło? Zapraszam do lektury.

Łomża jest ciekawym browarem. Z jednej strony stawiają na popularne smaki, z drugiej nie boją się eksperymentować. Znajdzie więc tu coś dla siebie każdy, nawet osoba gardząca smakiem prawdziwego piwa (ale o tym w dalszej części). Nie było to nasze pierwsze spotkanie z ich produktami, ale tym razem staraliśmy się podejść do trunku profesjonalnie i ocenić jego walory na tyle obiektywnie, jak się dało.

Oceny wyglądają podobnie jak poprzednio. Od 1 do 5 oceniamy Pierwszy łyk, Posmak, Zapach. Zmieniliśmy nieco koncepcję oceny stopnia nagazowania piwa. Nie wchodzi ona do generalnej oceny i stanowi jedynie sugestię odnośnie ilości bąbelków w cieczy.

ŁOMŻA EXPORT:

Łomża Eksport to bohater marketingu producenta. Najbardziej popularne, najczęściej reklamowane i skierowane do najszerszego grona odbiorców. Zawartość alkoholu 5.7%. Według twórców - piwo z duszą. Naszym skromnym zdaniem trunek przereklamowany. Jeśli do wszystkiego, to i do niczego. Nie da się dogodzić wszystkim, a próbując traci się na jakości.

  AK MARI
Pierwszy Łyk 3 3
Zapach 1 2
Posmak 3 2
Nagazowanie 2 2

Piwo słabo gazowane, rozwodnione, mało wyraziste w smaku. Brakowało nam typowego, miłego posmaku piwnego. Wyczuwalna delikatnie słodycz i goryczka.

OCENA: 2.3


ŁOMŻA EKSPORT NIEPASTERYZOWANE:


Tym razem Łomża Eksport w wariancie niepasteryzowanym. Dzięki temu nabrała wyrazistego smaku i zdecydowanie bardziej nam podeszła. Piwo zawiera 5.7% alkoholu. Producent starał się wbić na rynek piw naturalnych, ostatnimi czasy bardziej popularnych.

  AK MARI
Pierwszy Łyk 3 3
Zapach 3 3
Posmak 4 3
Nagazowanie 3 3

W porównaniu do poprzednika, bardziej kwaskowate i konkretne w smaku.

OCENA: 3.2


ŁOMŻA EXPORT NIEFILTROWANE:


Łomża Eksport Niefiltrowane według producenta dedykowane jest dla "konsumentów poszukujących wyróżniających się smaków". Zdecydowanie nasz faworyt. Zgadzamy się w stu procentach. Smak najbardziej konkretny, piwny, z lekkim kwaskiem i posmakiem drożdży. Zawartość alkoholu nadal 5.7%.

  AK MARI
Pierwszy Łyk 4 4
Zapach 3 4
Posmak 4 4
Nagazowanie 3 3

OCENA: 3.8


ŁOMŻA PODKAPSLOWE:

Łomża Podkapslowe to stosunkowo nowy produkt firmy. Ma łączyć delikatność i orzeźwienie, z walorami smakowymi piwa niefiltrowanego. Według producenta, możemy je pić na dwa sposoby. Otworzyć i kosztować, delektując się wspomnianą wcześniej delikatnością, lub przechylić tak, aby osad zgromadzony na dnie butelki wymieszał się z płynem. Wtedy otrzymamy zupełnie inny trunek. Zawartość alkoholu 6%.
Mieliśmy duże oczekiwania i troszkę się zawiedliśmy. Odrzucił nas głównie zapach. Był dziwny, jajeczny i kwaśny. Zaskakująca odmienność w odczuciu smaku i zapachu. 

  AK MARI
Pierwszy Łyk 3 4
Zapach 1 2
Posmak 2 2
Nagazowanie 4 3


OCENA: 2.3


ŁOMŻA MIODOWE:



Przy próbowaniu Łomży Eksport Miodowej doszło do burzliwej dyskusji. Na koniec zgodziliśmy się nie zgadzać ze sobą i kontynuowaliśmy degustację. Ja zostałem przy miodowym, Mari przeszła do Tyskiego (o czym przy innej okazji). Miodowe smakuje ... miodem. Jest to wielkie zaskoczenie, wiem, jednak jest to wyjątkowo przyjemny smak. Wyczuwalna goryczka dopełnia całości. Mari uważała, ze wali spirytem i na tym się skończyła jej degustacja. Zawartość alkoholu 5.7%.

  AK MARI
Pierwszy Łyk 4 2
Zapach 3 2
Posmak 3 1
Nagazowanie 3 3

OCENA:3.3 / 1.7


ŁOMŻA LEMONOWE:



Łomża Lemonowe to połączenie piwa jasnego (55%), z lemoniadą (45%). Jeśli ktoś lubi takie eksperymenty, może i ten uzna za udany. Z drugiej strony, jeśli chcemy się napić piwa, to zdecydowanie nim nie jest. Naszym zdaniem smakowało jak musujący Plusz. Piwa tam nie wyczułem. Zapach natomiast był chemiczno-cytrynowy. Straszne dziwadło. Zawartość alkoholu 2%.

  AK MARI
Pierwszy Łyk 2.5 2.5
Zapach 1 1
Posmak 3 2
Nagazowanie 4 4


OCENA:  2


Faworytem okazała się Łomża Eksport Niefiltrowane. Piwo o najbardziej wyrazistym smaku. Na kolana nie powaliło, ale wybija się delikatnie ponad standard, jaki jest nam obecnie oferowany przez piwnych producentów. Ogółem Łomża, jako browar, nas nie oczarował. Mieliśmy większe oczekiwania. Część kobiet i małych chłopców, reprezentujących pokolenia obecnie wchodzące w dorosłość, powinna jednak znaleźć coś dla siebie.

 

sobota, 5 kwietnia 2014

Kapitan Ameryka : Zimowy Żołnierz (2014) - recenzja


Kapitan Ameryka : Zimowy Żołnierz (2014)
 
 
 
Po pierwszej, bardzo przeciętnej części Kapitana Amerki nadeszła pora na rundę drugą. Do kina wybraliśmy się z mieszanymi przeczuciami. Ja z nadzieją, Mari z pewną dozą sceptycyzmu. Problem polegał na tym, że sam bohater wydawał nam się zawsze jakiś nijaki. Symbol Ameryki w niebieskich getrach. Ani bardzo ciekawy, ani dowcipny. Cherlawy żołnierz, który dla dobra ojczyzny dał się nafaszerować sterydami. Dzięki temu zyskał nadludzkie siły, a niezniszczalna tarcza stała się symbolem patriotycznej nudy. Całość ratuje cień chwały Avengersów. Kapitan, jako członek zespołu sprawdza się nieźle. Nie wyróżnia się, ale potrafi wytłumić chaos powodowany przez ekstrawagancje swoich towarzyszy. Gdy jednak występuje solo, sprawa się komplikuje. Druga część Thora była kiepska do bólu, a jak poszło Kapitanowi? Zapraszam do lektury.
 
 
 
FABUŁA:
 
Ocena fabuły nie jest prostą sprawą. Z jednej strony wszystko jest jak należy. Mamy wyrazistego protagonistę, który wplątany zostaje w spisek i z bohatera, staje się ściganym. Dzięki pomocy przyjaciół, sprytowi, wielu wybuchom, pościgom i gadżetom, a także widowiskowym scenom walki, Kapitan robi porządek ze złem i występkiem. Poza tym twórcy zapewnili nam także konkretnego i wyrazistego antagonistę - Zimowego Żołnierza. Facet jest mroczny, tajemniczy, a przede wszystkim ma walory niezbędne, aby skopać tyłek kapitanowi. Czego chcieć więcej? No i tu zaczynają się schody. Czy nie wydaje wam się, że to już było? Mi przychodzi do głowy przynajmniej kilkanaście filmów z podobną łabułą. Różnica polega tylko na obsadzeniu w roli głównej bardzo wyrazistego bohatera, którego już znamy z innych odsłon. Jeśli sprawdziło się to w Mission Impossible, czy kilku odsłonach przygód Agenta 007, to tu też musi się sprawdzić. Tak właśnie jest. Nie spodziewałem się dużo więcej, jednak jeśli wiemy, że wszystkie informacje podane w filmie, nie są przypadkowe, to po pierwszych 15 minutach, bardzo łatwo przewidzieć kolejne etapy filmu, łącznie z pseudo zaskakującym zakończeniem. Bardzo mi to nie przeszkadzało. Klasyka nigdy nie nudzi, jednak wtórność stanowi blokadę w przynaniu wysokiej oceny.
 
 
OCENA: 6.5
 
 
BOHATER:
 
Po pierwsze Kapitan Ameryka. Steven Rogers, który dzięki udziałowi w tajnym eksperymencie naukowym, stał się symbolem Amerykańskiej siły i wolności. Brał udział w walkach Drugiej Wojny Światowej, a potem zahibernowany, przeleżał kilkadziesiąt lat, aby w naszych czasach walczyć o te same wartości, co wcześniej. W tej roli Chris Evans, który sprawdza się rewelacyjnie. Obecnie nie wyobrażam sobie innej opcji. Gdzieś chodzi mi po głowie, że Evans grał Człowieka Pochodnię w ekranizacji przygód Fantastycznej Czwórki, co może stanowić pewną niekonsekwencję. Z drugiej strony sprawdził się świetnie zarówno tam, jak i tu. Facet jest mniej ponury niż Kapitan z komiksów. Uderza do młodszej grupy odbiorczej i po prostu pasuje. Jedno czego mi brakuje, to wyraźnego konfliktu wewnętrznego. Facet przeleżał w lodzie pół wieku, stracił wszystkich znajomych i musi poznawać świat na nowo. Niby nie potrafi odnaleźć się poza polem walki, ale mimo starań twórców, nie było to bardzo odczuwalne. Gdyby dodać nutkę mroczniejszych emocji, wszystko by do siebie pasowało.
 
 
 
Poza Kapitanem, mamy tu jeszcze Nataszę Romanową - Czarną Wdowę. W tej roli ponownie Scarlett Johansson, która dostała w tej odsłonie więcej czasu, niż w poprzednich. Czy udało się jej to wykorzystać? Moim zdaniem - nie bardzo. Ma kilka lepszych chwil, ale jej mimika razi. Przez większość filmu robi dzióbek, co drastycznie obniża walory estetyczne i emocje przekazywane widzom. Z drugiej strony film wymaga kobiecej postaci i Czarna Wdowa jest tu na miejscu.
 
 
Kolejnymi kozakami walczącymi po stronie dobra są Nick Fury - Samuel L. Jackson i Falcon - Anthony Mackie. Furyego znamy już z poprzednich części cyklu. Jest twardym gościem, który, w imię wyższego dobra, jest w stanie poświęcić kilku niewinnych. Wychodzi z założenia, że aby zrobić omlet trzeba rozbić kilka jajek.
Falcon to Sam Wilson, były wojskowy i obecnie najbliższy kumpel Kapitana. Żołnierz po przejściach, który ucieka przed duchami przeszłości. Gdy jednak kolega potrzebuje wsparcia, Wilson bez zająknięcia wraca na pole bitwy i z tego co widać, sprawia mu to przyjemność.
 
 
 
Po ciemnej stronie mocy mamy kilku antagonistów. Jednym z nich jest tytułowy Zimowy Żołnierz. Naszym zdaniem bardzo udana postać. Przy odrobinie dopieszczenia mógłby przyćmić nawet głównego bohatera. Ciekawa postać, przeciwnieństwo Kapitana. Żałowaliśmy, że nie otrzymał więcej czasu ekranowego.
 
 
 
OCENA: 8.0
 
 
AKCJA:
 
Akcji jest sporo. Film jest długi, ale zdecydowanie wyczerpuje fabułę i nie czuć niedosytu. Wybuchy, pościgi, sceny walk i technika wojenna. Wszystko to, co uwielbiamy w tego typu filmach. Każdy bohater ma swoje momenty, a jeśli posiedzimy w kinie 5 minut dłużej, dostaniemy kolejne smakowite kąski. Trudno tu się przyczepić do czegoś konkretnego, poza konsekwencją świata przedstawionego. Kilkakrotnie, gdy przed Kapitanem stawiano problem natury bezpieczeństwa światowego, dziwiłem się, że Rogers nie wyciągnął telefonu i nie zadzwonił do np Iron Mana. Stary, masz tylu kumpli, którzy mieszkają po sąsiedzku. Nie wierzę, że Tony Stark nie walczyłby na pierwszej linii frontu.
 
 
OCENA: 7.5
 
WIZUALIZACJA:
 
W temacie ukazanego obrazu nie mam wiele do powiedzenia. Jest dobrze. Tak, jak powinno być. Technologia wygląda technologicznie, ludzie ludzko, wybuchy wybuchowo, a walki brutalnie. Nie było sceny, która by mnie powaliła, jednak ogólnie mi się podobało.
 
OCENA: 7.0
 
OCENA KOŃCOWA: 7.5
 
 
Na koniec kilka słów podsumowania. Z kina wyszedłem zadowolony i nie towarzyszyło mi uczucie straconego czasu. Poza kilkoma drobnymi zgrzytami, które bardziej wynikają z mojej znajomości świata komiksowego, czy po prostu chęci zobaczenia tych, a nie innych rozwiązań, Kapitan Ameryka : Zimowy Żołnierz to całkiem niezły film. Myślę, że warto się na niego wybrać do kina i nie czekać na torrenty. To jednak nie to samo. Są filmy, które z powodzeniem można obejrzeć na małym ekranie i nie traci się czaru kina. W tym przypadku warto jednak wydać te dwie dychy. Bohaterowie są wyraziści, a akcja przedstawiona na wysokim poziomie. Fabuła bardzo schematyczna, ale jeśli już zrzynać to od najlepszych. Może nie jest oryginalna, ale doskonała w swoim klasycznym podejściem do tematu. Polecam.


czwartek, 3 kwietnia 2014

The Elders Scrolls Online (2014) - pierwszy look.


The Elders Scrolls Online (2014) 
- pierwszy look.


Dnia 4 marca 2014 odbędzie się premiera nowego MMO, gry The Elder Scrolls Online. Ponieważ nie przepuszczę żadnemu MMORPG (takie zboczenie), to na 3 dni przed oficjalną premierą postanowiłem przetestować to cudeńko. Przejście było dość płynne, bo dosłownie kilka dni wcześniej ukończyłem Skyrima, osadzonego w tym samym świecie i stworzonego także przez Bethesda Softworks. Przy zakupie pre ordera, otrzymywało się jakieś duperele w grze i właśnie możliwość wcześniejszego zapoznania się z tytułem.Czy było warto? Na to pytanie będę mógł odpowiedzieć po pierwszym miesiącu gry, jednak w tej chwili chciałem podzielić się pierwszymi wrażeniami. Nie będzie to więc recenzja, ale tylko subiektywne spojrzenie na kilka godzin spędzonych przed ekranem. Zapraszam.


Czym jest ESO? Jest to MMORPG (Massively multiplayer online role-playing game) osadzone w świecie Elder Scroll. Świecie znanym z gier takich jak Morrowind, Oblivion, Skyrim. Mi osobiście we wcześniejszych odsłonach nie przypadł on do gustu. Wydawał mi się chaotyczny i ponury. Dopiero Skyrim, ukazując kolejny zakątek tego świata, sprawił, że przychylniej na niego spojrzałem. 

Gdy usłyszałem, że będzie kolejne MMO, średnio mnie to ruszyło. W tamtym czasie nowe wychodziło co kilka miesięcy. Każde wypadało podobnie. Niestety World of Warcraft postawił tak wysoko poprzeczkę, że samo ulepszenie grafiki, czy ugłosowienie postaci niewiele dawało. Mijał miesiąc, dwa i gry takie jak Warhammer Online, czy Aion robiły pa pa. Często problem stanowiła sama mechanika gry lub jakiś drobiazg i po wielkim otwarciu następował kryzys. Sam osobiście bardzo czekałem na Hellgate London i przestałem grać głownie przez niefunkcjonalne ustawienie paneli na ekranie i niewidoczny chat. 

Wracając jednak do tematu, początki z ESO nie były łatwe. Sam zakup poszedł płynnie. Internetowe sklepy oferują grę w cenie około 140 zł. Co jak na premierę wydaje się rozsądną ceną. Otrzymujemy także 30 dni grania za free. Czy wspomniałem już o tym, że jest to płatne MMO? Nie? No to właśnie. Aby grać dalej będziemy musieli płacić 15 dolarów miesięcznie. Mi osobiście to nie przeszkadza. Rozumiem, że utrzymanie serwerów kosztuje i jeśli twórcy stworzą coś fajnego, z chęcią za to zapłacę. 

Najpierw tworzymy konto. Nie było to łatwe, gdyż okazało się, że program do generowania kodów sprawdzający, czy nie jestem botem, jest tragiczny. Kody są nieczytelne, a po każdym błędzie musimy kilka pól wypełniać ponownie. Udało mi się za 40+ razem. Serio. 

Następnie ściągamy i instalujemy grę (23GB) i zaczyna się fun. Czasem przy odpalaniu gry pojawiają się problemy, ale przed premierą spodziewałem się takowych, a wujek google znalazł szybko rozwiązania. W czasie tych 3 dni miewałem jeszcze mniejsze lub większe problemy, ale nie było to nic z czym nie dałbym sobie rady. Niektóre były wręcz zabawne. Np. podczas wykonywania jednego z questów, ukazał mi się duch ziemi, który zaczął nawijać po niemiecku. W sumie niewiele to zmieniło, bo gra bardzo dokładnie kieruje na kolejne etapy questów, więc równie dobrze można ich nie czytać. Jeśli jednak tego nie zrobimy, ominie nas dużo frajdy, bo questy są ciekawe. Jak na razie dobiłem tylko do 10 poziomu (maksymalny to 50), ale dotychczas fabularnie jest nieźle. Każdy quest ma kilka rozwinięć i chce się iść dalej. Jak na razie jest to jedyny sposób konkretnego levelowania, poza zabijaniem mobów i eksploracją świata. 

Tworząc postać, mamy wiele opcji. Wybieramy rasę, płeć, przynależność do frakcji (tych jest 3 i między nimi toczy się walka pvp), czy wreszcie klasy i wyglądu. Zajmuje to chwilę i mimo, że mamy mnóstwo opcji, mi osobiście nie chciało się zmieniać umiejscowienia oczu na twarzy, czy ich kształtu. Fajnie, że są takie opcje, ale dla mnie jest to zbędne. 



Ponieważ zazwyczaj 70%  tworzonych postaci to kobiety, a 70% graczy to faceci, to dla nich właśnie twórcy przygotowali niezłą zabawę. Fakt, że jeśli mam spędzić przy grze wiele godzin, to wole popatrzeć na coś miłego dla oczu, a nie zielonego, orczego brzydala. 

Nie będę się rozpisywał na temat ras i frakcji, bo w tym momencie nie jest to istotne. Znacznie ciekawsze są klasy. Są ich cztery. Tylko cztery klasy? Ano tak. Nie są to jednak klasy docelowe. Stanowią jedynie podwalinę pod naszego awatara. To kim będziemy, zależy tylko i wyłącznie od nas. Możemy wybrać maga, a potem ganiać w pełnej płytowej zbroi i z mieczem dwuręcznym. Odwrotnie tez można. Wojownik odpowiednio ustawiony, może być złodziejem, czy magiem. Rozwój postaci i ich zdolności odbywa się na takiej zasadzie, że jesteśmy lepsi w tym, czego używamy. Jeśli więc będę często walczył mieczem dwuręcznym, to stanę się w tym ekspertem. To samo dotyczy używanej zbroi, czy rzucanych czarów. 

Twórcy przewidzieli maleńkie ograniczenia. Każda klasa ma 3 drzewka rozwinięć specyficzne dla niej. Dlatego jeśli wybierzemy wojownika, nie będziemy mieli tych samych zdolności z drzewek specjalnych, co paladyn. Z drugiej strony, jeśli paladyn (kapłan) ma w drzewku czary leczenia, a wojownikowi ich brak, to wystarczy, że jako broń wybierze sobie uzdrawiający kostur i nagle -szast prast- mamy healera. Bardzo mi się to podoba, szczególnie, że twórcy zapowiedzieli, że punktów rozwinięć wystarczy na wszystkie skille. Jeśli to prawda, to jest to coś dla mnie. Wreszcie skończy się ciągłe tworzenie nowych postaci. Skill pointsy zdobywamy co level, ale także za 3 znalezione skyshardy (rozsiane po świecie), za eksploracje, pvp, instancje i crafting. 

Aby jednak nie było za łatwo, to mimo, że możemy mieć wiele umiejętności, to używać możemy tylko 5. Od nas zależy, jak je ustawimy. Po 15 levelu możemy zmienić broń, na inny, wcześniej dostosowany zestaw i wtedy mamy dostęp do kolejnych slotów na skille.Wydaje mi się to ciekawe i zapewnia różnorakie kombinacje. Kończąc o skillach, muszę jeszcze wspomnieć o ich morfowaniu. Jeśli wybierzemy sobie umiejętność leczenia, grając kapłanem, to mamy czar leczący nam X życia. Używając go częściej, stajemy się w nim lepsi. Po jakimś czasie możemy go zmorfować. Mamy do wyboru, czy ten sam czar, będzie np. leczył 2 kolejnych towarzyszy, czy nadal leczył jednego, ale przyśpieszy regenerację many. To samo dotyczy umiejętności ofensywnych. Kombinacji wydaje się być bardzo dużo. Mi lajki.

Jeśli chodzi o fabułę to takowa jest. Przy drugim podejściu zrozumiałem z niej więcej, ale ponieważ średnio znam ten świat, to niewiele mi to dało. Ogólnie wydarzenia z gry osadzone są przed tymi ze Skyrima. Było sobie 5 awanturników, którzy zdobyli magiczny amulet. Miał on zapewnić jednemu z nich super powera, ale mieli wśród siebie zdrajcę. Gościu ich wybił, a sam stanął na czele organizacji, która zbiera dusze i zasila wielkie urządzenie, mające na celu sianie zniszczenia. Tu pojawiamy się my. Gdy na świecie pojawiają się spadające z nieba kotwice, to mamy eventy i bierzemy się za robotę. Filmik poniżej. 



My pomagamy gościowi w kapturze, który jest profetą. Fabuła mało oryginalna, ale questy nadrabiają. Bardziej wciągnęło mnie zadanie dotyczące spisku w pierwszym mieście, niż to, co tam się stanie ze światem.

Na koniec coś o grafice. Mamy tu troszkę uboższego Skyima. Widać, że to ten sam świat. Postacie wyglądają podobnie. I wszystko jest bardzo miłe dla oka. Nie podniesiemy niestety każdej rzeczy jaką widzimy w okolicy, nie zerwiemy kwiatków, ale i tak mamy dużo więcej możliwości niż w innych grach. Mi osobiście grafika przypadła do gustu. 
Jeśli chodzi o walkę, to możemy walczyć z perspektywy TPP i FPP. Sama potyczka dostarcza zabawy. Nie stoimy jak debil naciskając tylko guzik ataku, ale możemy zeskakiwać z drogi, blokować, powalać wroga itd. Na początku gry zginąłem wiele razy, bo nie potrafiłem wykorzystać mobilności mojej postaci. Potem gra stała się dużo łatwiejsza. Już sama mechanika walki sprawiła, że z dużo większym respektem podszedłem do tego tytułu kolejnym razem. Pozostałe elementy tylko potęgowały to wrażenie.


Reasumując: gra mi się podoba. Nie wiem, czy jest to kwestia chwili, czy może kilku miesięcy, ale ze wszystkich prób przejęcia tronu MMORPG, ESO wydaje się mieć szansę. Nie wierzę w pokonanie WOWa, bo ten sam się zeżre, ale jest to miła propozycja i odmiana. 
Chce się grać. Chce się iść dalej i zobaczyć, co gra ma do zaoferowania i to po 3 dniach. O tym, co będzie po miesiącu, napiszę za jakiś czas.